RECENZJE

1965 – High Time

Rok, który dzieli lata 60. XX wieku na dwie równe połowy nie pozostaje bez znaczenia w historii muzyki. Na świecie odbyła się wtedy premiera albumu „Help” słynnych liverpoolskich żuczków. Z kolei na naszej rodzimej ziemi działalność rozpoczęły Czerwone Gitary – symbol polskiego big beatu. Nie o tych wydarzeniach jednak traktuje ten tekst. 1965 to trio prosto ze stolicy, które w składzie: Michał Rogalski (wokal, gitara), Paweł Krulikowski (bas) oraz Marcin Krulikowski (perkusja), chce zawojować świat swoją muzą. Zarówno ich dewiza, jak i sposób grania są proste i klarowne – We are Nineteen Sixty Five. We play rock and roll. Pomysł na zespół, który zrodził się w 2013 r. został finalnie przeobrażony w składający się z 13 kompozycji longplay pt. „High Time”. Tym samym panowie chcą pokazać, że właśnie nadszedł najwyższy czas, by odpalić znajdujący się na okładce dynamit i zostawić za sobą pas rockowego zniszczenia.

Ilekroć włączam otwierający płytę „Too Young To Die” nie mogę pozbyć się obrazu zakrytego burzą włosów i stojącego przed mikrofonem Dave’a Grohla (tego z klipu do „The Pretender”). Kawałek skupia w sobie najlepszą cechę Foo Fighters – energię wynikającą z prostoty przekazu, a także sprawdzone indie rockowe patenty. Choć wokal jest raczej w wersji soft, bez charakterystycznego screamu, to jednak formacja udowadnia, że szkoła rock and rolla w XXI wieku nadal przyjmuje świeżych i utalentowanych adeptów dzielnie przekazując wieloletnie tradycje. Najlepsze u chłopaków jest to, że brnąc dalej w krążek średnia dynamiki utworów wcale nie zostaje gwałtownie zaniżona. „High Time” ocieka wielobarwnymi riffami, które każdy z nas gdzieś już pewnie słyszał, ale i tak z chęcią do nich wraca, zastanawiając się nad możliwym źródłem pochodzenia. Spokojniej robi się na ckliwym, pop-rockowym „Sleep”. Ta akustyczna balladka przenosi częściowo w klimaty Goo Goo Dolls i ich flagowego „Iris”. Ocierając się o jeszcze większą sztampowość, zachęcam do wyciągnięcia zapalniczek i namiętnego pocałunku w deszczu z ukochaną osobą. Sorry chłopaki, takich numerów jest już zdecydowanie za dużo.


Zespołom, które grają z założenia prosto, trochę w stylu indie, często zarzuca się przewidywalność i uderzające podobieństwo następujących po sobie kompozycji. 1965 mogą spokojnie obronić się przed takim potencjalnym oskarżeniem. Ich atutem jest choćby „Harlem”. Gitary nie grają tu po zaznaczonych na gryfie markerach, ale szyją mocno przesterowanego bluesa, nad którym unosi się gdzieś wysoko duch czarnoskórych przedstawicieli tego gatunku. Kawałek bez wątpienia zaskakuje, odbiegając od głównej, modern rockowej konwencji płyty. Jednak „High Time” posiada też utwory, które nie sposób wyszczególnić. Nie dlatego, że są złe albo w jakiś sposób godzą w uszy i muzyczne wysmakowanie słuchaczy. W pewnych momentach twórczość Warszawiaków to w zasadzie odtwórczość i nagrywanie tego, co zostało zarejestrowane jakieś 15-20 lat temu przez przedstawicieli starszego pokolenia. Nie należy natomiast zapominać, że trio dopiero debiutuje, posiadając przy tym potencjał, który za kilka lat może zrodzić o wiele dojrzalsze owoce.


Niełatwo jest dźwigać na swoich barkach bagaż rockandrollowej spuścizny i próbować odkrywać Amerykę, gdy ta już dawno splądrowana. Trio z Warszawy nie ma przed sobą łatwego zadania, choć przyświecający im cel jest jak najbardziej słuszny. W dzisiejszym kotle modern rockowych propozycji potrzeba dużej cierpliwości i jeszcze większej pokory, aby nie wykipieć, lecz pozwolić swojej twórczości na nabranie rumieńców. Jeśli 1965 te wszystkie cechy posiadają, kto wie, może jeszcze o nich usłyszymy.