RECENZJE

Anette Olzon – Shine

Ostatnimi czasy muzyka z północy zaczyna wywierać niemały wpływ na kształtowanie współczesnych trendów. W zeszłym roku mieliśmy przyjemność zapoznać się z siódmym albumem studyjnym Sigur Rós. Z kolei w styczniu br. w swojej drugiej odsłonie pojawił się zjawiskowy Ásgeir. W tej recenzji nie będziemy jednak podróżować w okolice koła podbiegunowego. Wystarczy zaledwie przekroczyć Bałtyk i zawitać do Szwecji, gdzie czeka na nas była wokalistka Nightwish (2007-2012), Anette Olzon, ze swoim pierwszym, w pełni autorskim krążkiem. Znajdziemy na nim odrobinę podobieństw do stylu słynnych metalowców z Finlandii, jednak w zdecydowanie bardziej mainstreamowym, mniej przesterowanym wydaniu. „Shine” to produkt nasycony większą dawką łagodności, a także zawierający w sobie wszystkie te elementy, które utożsamiamy z szeroko pojętym północnym brzmieniem.

Gdybyśmy jeszcze mieli w Polsce zimę to ciepło ubrana Anette, spoglądająca ze śnieżnobiałego krajobrazu zawartego na okładce, wpasowałaby się idealnie w nasz rodzimy „umiarkowanie chłodny” klimat. Jednak brak śniegu za oknem nie przeszkadza zupełnie w tym, by pierwszy w kolejce „Like A Show Inside My Head” podziałał na słuchaczy niczym puszysty koc i kubek gorącej kawy. Tytułowy „Shine” wydaje się zmierzać w stronę Nightwish, choć z o wiele mniejszą dawką patosu. No i przede wszystkim nie spotykamy się ze śpiewem stricte operowym, za co dopisuję artystce duży plus. Częściowe zerwanie z sopranowymi naleciałościami najzwyczajniej w świecie wyróżnia wokalistkę jako samodzielną Anette Olzon, a nie ex-Nightwish. „Floating” dryfuje ku spokojniejszej odsłonie Madonny (na pewno kojarzycie „The Power Of Goodbye” albo „Frozen”). Na „Lies” oraz „Hear Me” doświadczyć możemy również alternatywno-popowych smaczków w stylu Within Temptation. Anette mistrzowsko operuje tutaj długimi dźwiękami. „Invincible” to utrzymana w nowocześnie brzmiącym tonie gitarowa kompozycja przypominająca intonację elfickiej ballady rodem ze świata fantastyki. „Falling” jest momentem, w którym dominują wzniosłe dźwięki z jeszcze bardziej patetyczną warstwą tekstową. Trudno jednak doszukiwać się w owej kompozycji sztuczności. Rytmiczne nabicia na perkusji z sekcją smyczkową nadają całemu utworowi niesamowitej dramaturgii, a to wyróżnia go na tle reszty tego co znajdziemy na „Shine”. Zamykający płytę „Watching Me From Afar”, mocno etniczny i filmowy zarazem (osobiście skojarzyły mi się urocze panie z Celtic Woman), stanowi melodyjną klamrę, która spina pierwszy longplay Anetty Olzon.


Szwedzka wokalistka potrzebowała aż 26 lat, by pokazać światu autorski, suwerenny materiał. I choć w jej przypadku słowo „debiut” może nie jest do końca trafnym określeniem, to na pewno zaczątek kariery solowej stawia poprzeczkę niezwykle wysoko, nie tylko na rynku skandynawskim. Pierwszą płytę Anetty Olzon polecam bez wahania każdemu, od metalowca po przeciętnego słuchacza muzyki puszczanej w radiu. Artystka znacząco skraca dystans morskiej granicy, która oddziela nas od Szwecji, pełniąc przy tym funkcję kompetentnego ambasadora północnych tonów.