RECENZJE

Band Of Skulls – Himalayan

Jedną z niezaprzeczalnych zalet studiowania na uczelni wyższej jest możliwość poznawania nowych ludzi. Nigdy nie wiadomo, w jaki sposób zawarte znajomości mogą wpłynąć na życie nie tylko nasze, ale także innych osób. Kiedy studencka przyjaźń łączy artystów o otwartych głowach i posiadających niewyczerpany skarbiec świeżych pomysłów, nierzadko zyskuje na tym ogół społeczeństwa. Przykładem potwierdzającym ową tezę jest brytyjskie trio z Southampton w składzie: Matt Hayward, Russell Marsden i Emma Richardson. Uformowany w 2004r. Band Of Skulls powraca z trzecim studyjnym albumem zatytułowanym „Himalayan”. Już sam tytuł może sugerować, że grupa celuje wysoko. Żeby jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy muzycy udźwignęli bagaż inspiracji, począwszy od Muse, a skończywszy na odległych zdawałoby się czasach Led Zeppelin, należy przedtem przesłuchać całej zawartości płyty. Najlepiej nie poprzestając na jednym razie.

Początek „Himalayan” nie należy do tych, po których można by rzec, że Anglicy z kopa otwierają kolejne drzwi prowadzące do Hall Of Fame brytyjskich tuzów. „Asleep At The Wheel” to numer, który w całości można pokryć flagą Union Jack. Jest mocno przybrudzone, czasem wręcz odpychające przesterowane brzmienie, jest kombinowanie z podziałami, lecz na tym się kończy. Typowy indie lub jak kto woli alternatywny rock, nic ponadto. Tytułowy himalajczyk wprowadza trochę więcej zamieszania i niepewności. Nadal spotykamy się ze stylistyką mocno brytyjską, jednak gitarowe partie zostały tu wykorzystane w sposób o wiele ambitniejszy od standardów, które jakiś czas temu zdefiniowano na Wyspach. „Hoochie Coochie” nijak ma się do słynnego bluesiora autorstwa Willie’go Dixona. Wreszcie słychać Muse’owe smaczki, są męskie wokale w miłych dla ucha harmoniach, częsta i gęsta zmiana dynamiki z zachowanym charakterystycznym dla indie rytmem „do wyklaskania”.


Po trzech zasilanych przesterem numerach nadchodzi niepokojący choć zdecydowanie bardziej wyważony „Cold Sweat”. Zmysłowy i kojący głos Emmy miesza się z ogólnopanującą psychodelą w instrumentarium. Miłej balladowej odskoczni dopełnia następny w kolejce „Nightmares”. Delikatny delay w wyższych częstotliwościach przywołuje postać The Edge z U2 i kieruje cały kawałek w stronę Irlandii, która choć od 1937r. jest samodzielnym państwem, wciąż wywiera niemały wpływ na muzyczne gusta Wyspiarzy.


Szalenie ważnym do podkreślenia jest fakt, że „Himalayan” to płyta, która choć z pozoru utrzymana w jednej, zdefiniowanej stylistyce, zawiera w sobie różnobarwne kanony muzycznej brytyjskości. A to sprawia, że jest jednocześnie spójna i multigatunkowa. „Torreador” zaczyna się od przeszkadzajek w stylu Lany Del Rey, by potem zmiksować w gitarach hiszpańską rytmikę z angielskim, zeppelinowskim przesterem. Z minuty na minutę iberyjskobrzmiąca kompozycja nabiera wściekłości niczym byk drażniony czerwoną płachtą. Bonusowy, itunesowy „Be Mine” zamyka trzeci album Band Of Skulls z refleksją na temat liryczności w anglojęzycznych tekstach. „I’ll be yours if you’ll be mine”… Oczywista oczywistość, ale przecież to całkiem niedaleko od „All you need is love”, który dziś nazywamy legendarnym hitem.


„Himalayan” to płyta dla wszystkich słuchaczy nowoczesnych trendów w muzyce rockowej. Swoją drogą, polecam ją także studentom, tym, którzy może właśnie w tej chwili myślą o zawiązaniu zespołu. Życzyłbym naszej rodzimej muzie, by znajomości zawierane na polskich uniwersytetach przeradzały się w projekty muzyczne na miarę alternatywnego, brytyjskiego trio z Southampton.