RECENZJE

Bernie Marsden – Shine

Gdyby spytać przeciętnego (i raczej młodego) słuchacza gitarowych dźwięków o wymienienie najbardziej znamienitych przedstawicieli sześciostrunowego brzmienia, wielu zapewne nie wpadłoby na to, że do tego grona zaliczyć możemy kogoś takiego jak Bernie Marsden. Tymczasem ten 63-letni korpulentny jegomość działa już od 1973 r., prezentując klasę światową w wykonywaniu swojego rzemiosła. Choć Brytyjczyk ma za sobą udane i owocne przygody z takimi kapelami jak UFO, Paice, Ashton & Lord czy Whitesnake to jednak zwraca uwagę jego bogata kariera solowa. Jeśli dobrze policzyłem, w tym roku ukazał się już 17. studyjny album Wyspiarza. „Shine” to nic innego jak stuprocentowa afirmacja gitary i potwierdzenie wypracowanego przez kilkadziesiąt lat stylu Marsdena.

Bernie nie zdaje się być człowiekiem przesądnym. I bardzo dobrze, bo chyba nikt nie odważyłby się powiedzieć, że 13 świeżo wypuszczonych kompozycji będą w stanie przynieść artyście pecha. Co dominuje na najnowszym wydawnictwie? Znajdziemy tu lwią dawkę bluesa, przybrudzonego często rockowymi, a nawet metalowymi naleciałościami. Generalnie, kolejna powtórka z rozrywki. Marsden gra w ten sposób od lat, wychodzi mu to nadspodziewanie dobrze, więc po co kombinować? Anglik zalicza się do kręgu tych wirtuozów gitary, którzy nie zalewają słuchaczy przysłowiowymi „masturbacjami” w stylu Steve’a Vaia albo Johna Petrucciego. Jeśli potraficie odróżnić progresywne brzmienia od starej szkoły rock and rolla, będziecie wiedzieć co mam na myśli.


Na albumie zostały zarejestrowane tylko takie utwory, które od dawna utrzymują stałych wyznawców Marsdena u jego boku. Na takich kawałkach jak otwierający „Linin’ Track”, tytułowy „Shine” albo „Bad Blood” wyraźnie słychać, że Bernie ma gdzieś udowadnianie światu swojej wartości. Jego blues jest spontaniczny, przepełniony feelingiem, autentyczny, a do tego bardzo profesjonalnie zaaranżowany i nagrany. Na albumie uświadczymy po trochu wszystkiego, czego można się spodziewać po typowo gitarowej płytce. Są charakterne i wpadające w ucho riffy, wstawki oparte o sprawdzone hard-rockowe patenty, wychuchane i wydmuchane solówki. Nie brakuje także ukłonów w stronę dokonań z przeszłości. „Wedding Day” do złudzenia przypomina ducha starego Whitesnake z czasów marsdenowskich. Mamy także rezurekcję dawnej formacji Berniego za sprawą utworu „Trouble” gdzie gościnnie miejsce na wokalu zajął nie kto inny jak David Coverdale (wciąż w doskonałej formie). Pozostając przy muzykach towarzyszących, nie można zapomnieć o Joe Bonamassy, który popisał się paroma efektownymi zagrywkami w utworze tytułowym, przez co trochę uratował średniawą i raczej nienarzucającą się kompozycję.


Mój dawny nauczyciel gry na gitarze powiedział kiedyś, że muzykowi w wieku emerytalnym zdarza się czasem nagrać najlepszą płytę w karierze. Wspominając choćby ostatni, utrzymany w stylistyce latynoskiej album Santany stwierdzenie to znalazłoby w paru miejscach swoje uzasadnienie. W przypadku Marsdena zdaje się być dość ryzykowne i raczej nie użyłbym go przy opisywaniu „Shine”. Jednak nowe wydawnictwo Berniego ma w sobie coś, co sprawia, że chce się po nie sięgnąć. Jeśli jesteś wiernym fanem brytyjskiego gitarzysty, i tak przesłuchasz. Jeśli nie słyszałeś/-aś o nim wcześniej, polecam „Shine” jako dobrze zrealizowany gitarowy album.