KONCERTY

Black Sabbath – Impact Festival – Łódź – Atlas Arena

Festiwal Impact Fest zorganizowany w tym roku w łódzkiej Atlas Arenie zaoferował prawdziwą (choć nienajtańszą) ucztę dla wygłodniałych, rockowych dusz. Sprowadzenie do naszego kraju dwóch gigantów, którzy pisali historię muzyki rockowej to wydarzenie, które będzie odbijać się echem pewnie przez kolejnych kilka lat. Black Sabbath i Aerosmith – nazywani często dinozaurami rock and rolla stworzyli duet idealny. Na całe szczęście z rozłożeniem na dwa osobne dni, żeby uchronić głowy fanów przed ewentualnym zagotowaniem. Ja miałem przyjemność (i zaszczyt jednocześnie) przyjrzeć się wydarzeniom z 11 czerwca.

Zacznijmy jednak chronologicznie. Oficjalne otwarcie bram nastąpiło o godzinie 13, gdyż tego dnia zaplanowanych było jeszcze kilka innych koncertów. Pod Atlas Areną zostały ustawione niezliczone ilości budek z burgerami, zapiekankami i innymi specjałami kuchni na szybko. Jednak moją uwagę przykuła bardziej całkiem spora scena, pod którą zebrał się niewielki tłum liczący na oko nie więcej niż 30-40 osób. Do inauguracji festiwalu przystąpili, o godzinie 14, zwycięzcy Antyfestu, czyli Killing Silence. Jak powszechnie wiadomo, ten kto gra pierwszy, ma zawsze pod górkę. Publiczność znikoma, mało entuzjastyczna, do tego dający o sobie znać upał… Jednak panowie dali radę, wykonując ponad półgodzinny set, co rusz oklaskiwani przez garstkę tych, którzy słuchali ich od początku lub dopiero docierali na miejsce. Na życzenie paru dziewczyn podeszli nawet po koncercie do barierek, by podpisać płyty i pstryknąć sobie selfie.


Następni w kolejce byli Cochise – zespół dość popularny w Polsce, głównie za sprawą rozpoznawalnej twarzy Pawła Małaszyńskiego. Wprowadzeniem do koncertu był suchy żart frontmana: „Pochodzimy z okolic Białegostoku, więc gramy trochę w klimatach disco polo”. A potem zaczęło się ostre piłowanie gitar, metalowe riffy i podziały, których nie powstydziłby się chociażby Soundgarden. Najjaśniejszym punktem był oczywiście Małach, który jest nie tylko dobrym aktorem, ale całkiem nieźle, emocjonalnie gra również na scenie. Set Cochise opierał się na kilku starych numerach, prezentacji świeżego materiału z ich trzeciej płyty „118”, a także z jednego nagrania premierowego.


Ostatnim z zaplanowanych występów na scenie B była amerykańska formacja prosto z Memphis, Skillet. Kiedy pojawili się na scenie od razu skojarzyły mi się postacie ze słynnej gry komputerowej Guitar Hero. Zwłaszcza dość ekscentryczna pani z gitarą, której wspierający wokal do złudzenia przypomina Cristinę Scabbię z Lacuna Coil. W zasadzie nie tylko ona, ale cały zespół brzmiał właśnie jak ta włoska goth metalowa kapela. Każda z następujących po sobie kompozycji była przesycona skrzypcami i wiolonczelą, do tego brzmiała bardzo podobnie do poprzedniej. Odniosłem wrażenie jakby ich setlista składała się z jednego, kilkudziesięciominutowego kawałka, który ciągnie się jak flaki z olejem. W połowie występu byłem już tak znudzony, że ustawiłem się w niewielkiej jeszcze kolejce pod wejściem do Atlas Areny, czekając na otwarcie.


Wreszcie o 17:30 (z precyzją godną Szwajcarów) można było wejść, a w zasadzie wbiec do głównej hali koncertowej. Jak zwykle przy tego typu okazjach, rozpoczął się maraton w stronę barierek, zarówno na zwykłej płycie, jak i na Golden Circle. Nastąpiło oczekiwanie na support przy dźwiękach jakiejś koncertówki AC/DC, którą katował zgromadzonych DJ Atlas Areny. Punktualnie o 19 zgasły światła, a za sceną został wyświetlony wielki łeb wilka z napisem Reignwolf. Przyzwyczajony do raczej średniej jakości supportów, nie zawracałem sobie głowy tym, kto będzie tego dnia rozgrzewał publikę przed Black Sabbath. Jednak to, co zobaczyłem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Jeszcze nigdy nie widziałem tak dobrego, charakternego i dzikiego zarazem supportu. Wyróżniającą się postać frontmana Jordana Cooka charakteryzuje nietuzinkowość i absolutna unikatowość w zachowaniu scenicznym. Co ten facet wyprawiał! A jak śpiewał! Muzyka Reignwolf to przede wszystkim lwia dawka energii, oparta na brudnym, chaotycznym przesterze i wielu odniesieniach do bluesa oraz rock and rolla. O gitarowe pentatoniki było tu gęsto, jednak akompaniujące ze śpiewem unisono Cooka. Facet z miejsca kupił zgromadzoną w hali publiczność, grając na gitarze, śpiewając i jednocześnie wybijając rytm na perkusyjnej centrali. Moje zdumienie mieszające się z podziwem rosło z minuty na minutę. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego na scenie. Reignwolf zasługuje na to, by któregoś dnia wystąpić jako headliner wielkiego festiwalu, czego z całego serca im życzę. Tych, którzy chcą zapoznać się z ich twórczością przestrzegam – będziecie chcieli więcej, i jeszcze więcej.


To co najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Gdy wszyscy w napięciu oczekiwali na gwiazdę wieczoru, nagle zza sceny rozległ się śmiech. Śmiech, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Po głośnym „I can’t hear you!” rozpętała się prawdziwa burza w zapełnionej po brzegi Atlas Arenie. Zgasły światła, powoli podniosła się czarna kurtyna i zobaczyliśmy ich. Wreszcie są, żywi i na wyciągnięcie ręki! Koncert, który z pewnością obrośnie w Polsce legendą, rozpoczął się wprowadzającym riffem do „War Pigs”. Dostaliśmy to, na co czekaliśmy cały dzień. Publiczność doskonale znająca tekst wtórowała Ozzy’emu w każdym wersie. Dziadek Osbourne od pierwszych sekund całkowicie zapanował nad kilkutysięcznym tłumem. Na „Into The Void” niczym dyrygent wskazywał kiedy mamy klaskać, kiedy skakać, a kiedy śpiewać razem z nim. Choć wokalna forma Księcia Ciemności nie jest już taka jak kiedyś, to jednak nie można mu odmówić ogromnej werwy. Ozzy bujał się przed mikrofonem, biegał od lewej do prawej strony sceny, co jakiś czas oblewając wiadrami zimnej wody rozgrzane głowy fanów.


Black Sabbath wykonali dwa utwory z ich najnowszej płyty „13” – „The End Of The Beginning” oraz „God Is Dead”. Najlepiej jednak polscy fani bawili się przy tym, co stare i dobrze znane. Tego wieczoru wybrzmiały takie klasyki jak: „Black Sabbath”, „Fairies Wear Boots”, „N.I.B.”, czy „Snowblind”. Iommi, choć mocno statyczny w trakcie całego koncertu, na każdym z numerów raczył nas solówkami w charakterystycznym, niezmiennym od lat stylu. Swój moment popisowy miał także Geezer Butler, wykonując solo na basie (dławił przy tym kaczkę bez opamiętania). Skoro jesteśmy już przy indywidualnych występach, należy docenić także bębniarza Tommy’ego Clufetosa, który z powodzeniem zastąpił zmagającego się z chorobą Billa Warda. Swoją bezbłędną grą i dynamicznym drum solo potwierdził, że zasługuje na miejsce w Black Sabbath. Koncert BS to nie tylko muzyka, ale także ciekawe wizualizacje za sceną. Na „Dirty Woman” ojcowie młodszych fanów pewnie zasłaniali im oczy, aby ochronić swoje pociechy przed widokiem roznegliżowanych pań. Kawałkiem, po którym muzycy zeszli ze sceny było „Children Of The Grave”. Ale przecież fani chcieli więcej. Wisienka na torcie, czyli najsłynniejszy w dorobku zespołu „Paranoid”, podziękowania oraz błogosławieństwa Ozzy’ego kierowane w naszą stronę zakończyły jedyny koncert Black Sabbath w Polsce.


A więc dokonało się. Największe ikony heavy metalu odwiedziły nasz kraj. Było ciężko, było mrocznie; nie ma mowy o jakimkolwiek uczuciu niedosytu, czy rozczarowania. Trzej herosi z Birmingham zstąpili na naszą rodzimą ziemię w służbie rock and rolla. Festiwalowa poprzeczka została zawieszona niesamowicie wysoko. Jeśli jakiś zespół chce ją przeskoczyć, będzie musiał się mocno napracować.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *