WYWIADY

Chemia – Wojciech Balczun – Przede wszystkim kochamy rocka

Zespół Chemia to niewątpliwie bardzo ciekawe zjawisko na polskiej (i nie tylko) scenie muzycznej. Sami członkowie kapeli przyznają, że chcą tworzyć dobrego rocka, który będzie zrozumiany nie tylko w ziemi ojczystej, ale także na całym świecie. Nie dziwi więc szeroka promocja ich najnowszego albumu “The One Inside”. Płyta ukazała się w Polsce 4 października, lecz pierwsze jej wydanie miało miejsce w Kanadzie już 17 września. Przy okazji trwającej właśnie trasy koncertowej po naszym kraju, porozmawialiśmy z Wojciechem Balczunem, założycielem i gitarzystą zespołu – o tym, czym tak naprawdę jest Chemia, co robi, a także w jakim kierunku podąża.

Łysy z Wyrockiem: Dlaczego właściwie Chemia? Skąd wziął się pomysł na nazwę zespołu?
Wojciech Balczun: Zawsze trudno jest stworzyć nazwę, która wydaje się tak oczywista, że aż nie do wykorzystania. Dla nas Chemia jest pełnym odzwierciedleniem tego co robimy nie tylko w kwestii tworzenia muzyki, ale również emocji i relacji jakie między nami istnieją. Aczkolwiek, jak w każdym zespole, różnie to bywało i różnie pewnie będzie bywało. Chemia ma też charakter mieszanki wybuchowej i takie przypadki też się u nas zdarzają.


ŁzW: Wśród artystów, których wymieniacie jako tych lubianych, którymi się interesujecie znajdziemy klasyków rocka takich jak Led Zeppelin, czy The Beatles, ale również przedstawicieli młodszego pokolenia m.in. Foo Fighters, Soundgarden, Skunk Anansie. Czy istnieje jeden konkretny zespół, który jest dla was główną inspiracją, czy też może czerpiecie ze wszystkiego po trochu?
Wojciech: My przede wszystkim kochamy rocka. Absolutnie nigdy nie byliśmy zespołem, który chciał być polskim odpowiednikiem czegoś lub kogoś. Oczywiście, rock, jeśli chodzi o ramy stylistyczne jest zdefiniowanym stylem, nie da się tutaj odkryć Ameryki. Natomiast cała formuła czerpiąca z tego co robili The Beatles, Led Zeppelin i późniejsze zespoły polega na tym, że jej efektem końcowym jest to co tak naprawdę kochamy grać. Przede wszystkim, definicją stylu Chemii jest to, że gramy mocno, gitarowo, ale jednocześnie szukamy melodii, tego żeby utwory dało się zaśpiewać. Nie ma to absolutnie charakteru flirtu z popem, co często w polskiej rzeczywistości pojawia się jako kontrargument, że jak coś brzmi ładnie to już jest popowe. Uważam, że tak nie jest. We wszystkich naszych działaniach, zwłaszcza poza granicami kraju, ta wartość jest raczej doceniania niż deprecjonowana.


ŁzW: Od początku powstania zespołu dokonywały się roszady w składzie personalnym. Skupmy się przez chwilę na waszym wokaliście. Co spowodowało, że postanowiliście podjąć współpracę z Łukaszem Drapałą?
Wojciech: Przede wszystkim głos i cechy charakteru Łukasza. Wokalista w kapeli rockowej to nie tylko muzyk, ale również głos zespołu. To osoba, która jest pasem transmisyjnym pomiędzy tym co tworzy cały zespół, a naszymi odbiorcami. Musi więc posiadać cechy frontmana. Łukasz, przy całej swojej osobowości, całkowicie spełnia te kryteria. Najważniejszym jednak czynnikiem podjęcia współpracy był jego talent, charyzma oraz unikatowość.

ŁzW: Oprócz zmiany wokalu dokonaliście jeszcze jednej. Po odejściu gitarzysty, Zbyszka Krebsa, zdecydowaliście się na Macieja Mąkę. Jakim więc teraz zespołem jest Chemia?
Wojciech: Przede wszystkim jesteśmy zespołem. To jest zasadnicza różnica. Przejawia się to zarówno w relacjach między nami, jak i sposobie funkcjonowania, podejmowania decyzji oraz tworzenia muzyki – tak naprawdę w każdym elemencie wspólnego grania. Płyta, którą właśnie wydaliśmy, jest dla nas prawdziwym debiutem zespołu przez duże Z. Wszystko, co się wcześniej działo, było oczywiście naszą drogą, aby dotrzeć do celu, czyli stworzenia zespołu, który będzie wiarygodny w tym co robi. Popełniliśmy bardzo wiele błędów na swojej drodze. Jak każdy band, dokonywaliśmy złych wyborów, źle ocenialiśmy różne sytuacje, ale nie popełnia błędów tylko ten, który nic nie robi. Nie da się tego uniknąć. Myślę, że ostatecznie mamy dużą satysfakcję z tego, że udało nam się ułożyć obecny skład personalny i wypracować formułę, która pozwoliła nam na nagranie takiej płyty jaką jest “The One Inside”. Mam nadzieję, że będziemy w stanie nagrać jeszcze kilka albumów, które dostarczą nam dużo radości.


ŁzW: W jaki sposób podchodzicie do komponowania nowych utworów? Czy działa to na zasadzie jednego stałego kompozytora w zespole, czy też demokratycznie, każdy może przynieść swój pomysł na próbę, a potem go realizować?
Wojciech: Zasada jest dosyć precyzyjnie określona. Oczywiście jak każda, ma swoje odstępstwa. Założenie jest takie, że jestem głównym dostarczycielem pomysłów, riffów, harmonii dla poszczególnych utworów. Potem wysyłam moje pomysły Łukaszowi, który słuchając ich odnajduje te, które inspirują go do wymyślenia fajnych, interesujących melodii popartych często pomysłami na teksty. Następnie, we dwóch prezentujemy to przed całym zespołem na próbie. W taki sposób rodzą się ostateczne kształty kompozycji przy autorskim składzie wszystkich członków Chemii.


ŁzW: Porozmawiajmy o nowej płycie. Co jest w niej innego, albo podobnego w odniesieniu do waszych wcześniejszych nagrań?
Wojciech: Jak powiedziałem wcześniej, ta płyta jest dla nas prawdziwym debiutem zespołu. Preludium do tego debiutu była epka “In The Eye”, którą nagraliśmy w Vancouver, w kwietniu ubiegłego roku. Ukazała się jesienią 2012r. jako zapowiedź tego co dzieje się i w jakim kierunku zmierzamy. Pierwsza płyta była fotografią tworzenia się Chemii. O tym, w jaki sposób traktujemy nasz materiał, świadczy fakt, że na koncertach nie gramy starych piosenek, ale to co zostało stworzone na “The One Inside”, a wcześniej na epce.

ŁzW: Najnowszy album również nagrywaliście w Vancouver…
Wojciech: Tak, jest to konsekwencja pierwszej sesji podczas współpracy z Markiem LaFrance oraz tego, że nasz materiał został całkiem nieźle oceniony przez kanadyjskich promotorów. Po odejściu Zbyszka Krebsa i dołączeniu Maćka Mąki bardzo intensywnie pracowaliśmy nad nowymi kompozycjami, które w dużej części znalazły się na “The One Inside”. Przygotowując demo, wysłaliśmy te utwory do Marka. On wtedy zapalił się do tego, abyśmy nagrali całą płytę i próbowali „zawojować świat”. W konsekwencji zaprosił nas na sesję nagraniową, której efektem było zarejestrowanie albumu w Warehouse Studio należącym do Bryana Adamsa.


ŁzW: Świadomość tego, że nagrywali tam m.in. Metallica, Nirvana powodowała lekkie napięcie w zespole, czy była to raczej motywacja do działania?
Wojciech: Nam się to bardzo dobrze ułożyło z tego względu, że pojechaliśmy tam pierwszy raz w kwietniu. Nagranie epki to była krótka przygoda, bardzo stresująca. Wtedy byliśmy sparaliżowani świadomością tego, kto tam nagrywał i z kim pracujemy. Współpracowaliśmy z realizatorami dźwięku oraz producentami, którzy mieli swój wkład w sesje nagraniowe największych gwiazd na świecie. Kiedy pojechaliśmy do Vancouver po raz drugi, mieliśmy już to doświadczenie, było więc zdecydowanie łatwiej. Zamiast koncentrować się na myśleniu, kto nagrywał tam przed nami, albo kogo za chwilę zobaczymy na korytarzu w Warehouse Studio, byliśmy skupieni na zrobieniu jak najlepszej płyty, otworzeniu swoich głów i byciu maksymalnie kreatywnymi.


ŁzW: 17 września “The One Inside” został wydany w Kanadzie. Czy zauważasz jakąś różnicę w odbiorze waszej muzyki za granicą, a w Polsce?
Wojciech: My gramy muzykę rockową, która jest muzyką nie znającą granic, nie jest ona przypisana ściśle do danego narodu. Występując w różnych zakątkach świata, nasza twórczość jest odbierana w ten sam sposób. To upewnia nas w przekonaniu, że nie jesteśmy zamknięci w jednym kręgu kulturowym, czy cywilizacyjnym, natomiast gramy muzykę, która jest rozumiana i akceptowana w różnych krajach. Jest to jeden z głównych powodów, dla których decydujemy się na nagrywanie po angielsku.

ŁzW: Czyli zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że przeciętny słuchacz w Polsce nie różni się znacząco od tego na zachodzie, czy też wschodzie?
Wojciech: Absolutnie, nie różni się niczym. Jedyna kwestia, wynikająca zresztą z przyczyn naturalnych, to że z pewnością łatwiej byłoby nam zawojować polski rynek gdybyśmy śpiewali w ojczystym języku. Jednak, chcąc realizować nasz założony wcześniej plan aktywności i budowania pozycji zespołu poza granicami Polski, jesteśmy zdani na to żeby wykonywać piosenki po angielsku. Słynne jest przecież stwierdzenie, że muzyka rockowa śpiewana po angielsku brzmi zawsze najlepiej.


ŁzW: Faktycznie, ciężko się z tym nie zgodzić. Jeśli chodzi o plany Chemii na utrzymanie się na rynku muzycznym, można założyć, że Polska nie jest dla was priorytetem?
Wojciech: Priorytetem dla nas jest Polska, jak i każde inne miejsce, w którym możemy znaleźć ludzi doceniających to, co robimy. Nie próbujemy tego w żaden sposób wartościować. Zależy nam tak samo zarówno na polskim słuchaczu i tym za granicą.


ŁzW: Pomówmy o przyszłości Chemii. W chwili obecnej trwa trasa koncertowa po naszym kraju. Zaraz po jej zakończeniu jest już zaplanowana kolejna, tym razem w Kanadzie. Czy postawiliście sobie już jakiś cel do zrealizowania podczas pobytu za oceanem?
Wojciech: Jedziemy do Kanady po to, aby przekonać kolejne osoby do naszej twórczości i żeby otworzyć sobie szerzej te drzwi, które na razie zostały ledwie uchylone. Nie mamy żadnej gwarancji, że nam się uda, ale mamy nadzieję, że zarówno płytą, która jest dostępna na kanadyjskim rynku, jak i koncertami zbudujemy solidny fundament do tego, aby móc nadal tam występować i powiększać grono fanów lubiących zespół Kemia (śmiech).


ŁzW: Macie dosyć spory bagaż doświadczeń, jeśli chodzi o granie koncertów. Zdarzyła się wam kiedyś jakaś nietypowa sytuacja, zabawne zdarzenie?
Wojciech: Nam się co chwila zdarzają różne ciekawe i śmieszne zdarzenia. Bardzo pamiętamy sytuację, gdy graliśmy koncert podczas sesji nagraniowej epki “In The Eye”. Było to w klubie Roxy, w Vancouver. W trakcie koncertu wysiadła nam jedna strona frontu. Prawdopodobnie, inny zespół w takiej sytuacji zszedłby ze łzami w oczach ze sceny i zakończył występ. Nam się udało, dzięki refleksowi Łukasza, który zorientowawszy się w sytuacji, nawiązał dialog z publicznością. Z powodu braku mocy, wzięliśmy gitary elektryczne bez przesteru i zaczęliśmy grać kilka numerów w wersji quasi-akustycznej, dając czas technikom na naprawienie usterki. Po usunięciu awarii, wróciliśmy do normalnego grania. Do dzisiaj wiele osób wspomina ten koncert jako niezwykłe zdarzenie.


ŁzW: Najważniejsze, że mimo wszystko daliście radę. Na zakończenie spytam, czego można życzyć Chemii na najbliższy okres czasu?
Wojciech: Żeby więcej osób nam ufało i wierzyło, że to co robimy jest absolutnie szczere i płynie prosto z serca. Nie tworzymy muzyki z wyrachowania, czy kalkulacji, nie mamy parcia na to, aby nagrać przebój. Aczkolwiek, czasem mówimy, że chcielibyśmy stworzyć najlepszą piosenkę na świecie, co oczywiście jest niespełnialnym marzeniem. Myślę, że jest to jednak dowód na to, jak daleko chcemy sięgać. Podczas tworzenia muzyki wiele radości czerpiemy dla nas samych, ponieważ jest ona niejako emanacją tego, co nam w głowach gra. Im więcej osób, które będą podzielały nasze gusta, tym większe szczęście dla nas.


ŁzW: W takim razie niech się spełni, zwłaszcza ta najlepsza piosenka na świecie!
Wojciech: To się na pewno nie uda, ale ważne żeby podążać tą drogą.