RECENZJE

Cochise – 118

Kartka w kalendarzu z datą 10 lutego jest istotna dla formacji Cochise. Z jednej strony dlatego, że to właśnie tego dnia okrągłe dziesięć lat temu w Białymstoku aktor i wokalista, Paweł Małaszyński postanowił spróbować swoich sił na polskiej scenie muzycznej. Efektem było założenie kapeli, która w bieżącym roku, właśnie 10 lutego wydała swój trzeci studyjny album „118”. Spiesząc z wytłumaczeniem, liczbowy tytuł zdaje się nawiązywać do numerów pokoi hotelowych, w których w ostatnim czasie zatrzymywał się Małach podczas pracy zawodowej. Tam też miała powstać większość kompozycji znajdujących się na „118”. Nawiązując do analogii z przeszłości, sześć lat po inauguracji działalności zespołu premiera pierwszej płyty „Still Alive” również miała miejsce 10 lutego. Czy numerologia, którą praktykują muzycy okazała się magiczna, sprawiając, że najnowszy produkt Cochise będzie dziełem zapamiętanym na lata? Po przesłuchaniu płyty stwierdzam, że może tak być, ale nie musi.

Od samego początku słychać, że na albumie rządzić będą przesterowane brzmienia. W otwierającym numerze „Sweet Love Generation” witają nas gitarowe partie przypominające rodem dokonania takich tuzów jak Audioslave, czy Soundgarden. I choć jestem daleki od porównywania Małacha do klasy Chrisa Cornella, anglojęzyczny wokal utalentowanego polskiego aktora brzmi naprawdę solidnie i charakternie, czyli tak jak powinien prezentować się porządny front w rockowym graniu. Podobnie jest na „Destroy The Angels”. Przez moment myślałem nawet, że riff prowadzący w utworze został skopiowany z „Outshined” zespołu Soundgarden, jednak po natychmiastowej weryfikacji podtrzymuję jedynie podobieństwo w kwestiach brzmieniowych. Muzycy z Cochise nie starają się być polskim odpowiednikiem amerykańskich formacji, co powinno spotkać się z aprobatą poszukiwaczy świeżości i nowoczesnego generowania dźwięków. Zaznaczone jest to wyraźnie na „Bleed”, który za sprawą selektywności nadaje riffom przestrzeni. Wszystko to okraszone jest dodatkowo wampiryczną, żądną krwi wokalizą.


Choć gang Małacha nie jest kapelą, która w znaczący sposób rewolucjonizuje nasz rodzimy rynek muzyczny, widać, że panowie stawiają na ciągły zespołowy rozwój. Nasycone latami 80. i wczesnym Guns N’ Roses kompozycje jak „White Garden” oraz „Dead Love” potwierdzają tezę o ewolucji i rosnącej dojrzałości muzycznej, o których wspominają zresztą sami artyści pytani o najświeższe wydawnictwo. Niemniej, nie udało się im uniknąć paru potknięć. Podczas gdy Cochise w mocno przesterowanym i przestrzennym wydaniu prezentują nieokiełznaną brawurę w graniu nowoczesnego rocka („Inside Of Me”, „Dog In Blood”), o tyle ich delikatniejsza odsłona smakuje jak mętna, niedogotowana owsianka spożywana przez naburmuszone dziecko przed wyjściem do szkoły. „Beautiful” daleko do urody idealnej. Przewidywalny, prostacki wręcz numer nie porywa i raczej nie pomógłby Małaszyńskiemu w walce o tytuł Viva Najpiękniejsi. Podobnie sprawa ma się z „Part Of Me” oraz „Before You Sleep (for Jeremy)”, w których bardziej postawiono na prostotę grania niż melodyczne frazy. O ile na dobitniejszym „Cold River” polska kapela przyjemnie przypomina Foo Fighters, o tyle w kwestii komponowania ballad porywających tłumy Cochise mogliby się sporo nauczyć od Dave’a Grohla. Nieciekawe, spokojniejsze brzmieniowo kompozycje stanowią tylko szare tło dla całości albumu (żeby uniknąć strasznego dla artysty słowa „zapychacze”). „118” zamyka „Little Witch”, dzięki któremu w miły sposób budzą się wspomnienia o dogasających imprezach w zadymionych klubach muzycznych gdzieś o czwartej nad ranem.


Słowem krótkiego podsumowania, trzeci studyjny album Cochise to płyta nowocześnie brzmiąca i dobrze zrealizowana w studio. Mogłaby być bardzo dobra, gdyby nie balladowe „smaczki”. Jeśli patrzeć na nie z przymrużeniem oka lub też zwyczajnie nie zwracać na nie uwagi ma się wtedy do czynienia z produktem, w którym słychać niespożyte pokłady energii, spontaniczności i zapał do grania. A te mogą z powodzeniem rozbujać nawet najbardziej zatwardziałych wyznawców gitarowej muzy.