KONCERTY

Coma – Łódź – klub Wytwórnia

Łódzka kapela jest jedną z nielicznych, które wkroczyły na polską scenę muzyczną, zachowując przy tym stuprocentową autentyczność oraz wyrabiając sobie niepodważalną markę. Ogromnym zainteresowaniem fanów cieszy się ich najnowszy krążek wydany 17 października br., nazywany, z powodu braku oficjalnego tytułu, „Czerwonym”. Materiał zgromadzony na płycie jest absolutnie świeży i w pewnym sensie nowatorski, jednakże słychać wyraźnie dawne echa działalności Comy. Zachęcony studyjnymi nagraniami, postanowiłem przyjrzeć się zespołowi na żywo. Była ku temu okazja, ponieważ Coma, promując „Czerwony album”, wystąpiła 4 grudnia w łódzkiej Wytwórni, gdzie pokazała wszystkim zupełnie nowe oblicze.

W ramach supportu miały wystąpić dwie kapele – Clock Machine oraz Boogie Town. Ci pierwsi, to czterej panowie z Krakowa, którzy podążając za współczesnymi muzycznymi trendami, wykonują typowy brytyjski modern rock. Zawsze oceniam występ supportu na podstawie reakcji fanów. Tym razem stwierdziłem, że krakowski zespół nie udźwignął wyzwania, jakim bez wątpienia jest granie na scenie w łódzkiej Wytwórni. Powtarzalność utworów oraz brak kontaktu z publicznością spowodowały, że tylko nieliczni stojący pod sceną oklaskiwali support. Na plus wychodzi jednak oryginalna barwa głosu wokalisty. Gdyby tylko dodać frontmanowi więcej charyzmy, z pewnością cały koncert wyglądałby inaczej. Clock Machine wystąpił w składzie: Igor Walaszek (wokal), Jakub Tracz (bas), Michał Koncewicz (gitara) oraz Piotr Wykurz (perkusja). Następnie miała przyjść kolej na Boogie Town, jednakże zespół nie pojawił się na scenie z powodu choroby wokalistki.

Z niecierpliwością czekałem na to, co miała zaprezentować Coma. Wreszcie, po zakończeniu wszystkich poprawek technicznych na scenie, z głośników wypłynął zapętlony motyw z utworu „0rh+”, co spowodowało natychmiastowe poruszenie wśród ludzi pod sceną. Panowie pojawili się, ubrani i ucharakteryzowani na czarno. Zaczynając koncerty długimi i wolnymi utworami Coma stopniuje natężenie dźwięku i bez wątpienia buduje klimat, tak specyficzny i niespotykany podczas występów innych kapel. Ponad siedmiominutowy utwór zakończył się ogromnym aplauzem publiczności. Miałem pewne podejrzenia co do setlisty i jak się później okazało, sprawdziły się one całkowicie. Coma zaprezentowała nam zawartość nowego albumu, praktycznie w tej samej kolejności, w jakiej utwory znajdują się na płycie.


Kto widział wcześniejsze koncerty łódzkiego zespołu, ten z pewnością zauważył różnicę 4 grudnia. Panowie po prostu robili show. Z sufitu opadało konfetti, naturalnie w kolorze czerwonym, a na wielkich reflektorach znajdujących się za perkusją, co jakiś czas pojawiały się fragmenty tekstów piosenek. Po mocnym, dobitnym wykonaniu „Angeli” przyszła kolej na „Deszczową Piosenkę”. W tym momencie Piotr Rogucki wniósł na scenę ogromną flagę z łódzkim herbem i energicznie wymachiwał nią podczas śpiewania refrenu. Następnie usłyszeliśmy „Gwiazdozbiory”, „Los, cebula i krokodyle łzy” oraz „W chorym sądzie”, które moim zdaniem są istotnymi punktami znajdującymi się na „Czerwonym” albumie. Materiał z nowego krążka zamknął się na „Rudym” i „Jutro”. Osobiście uwielbiam te utwory nie tylko za muzyczny aranż, ale także za bogactwo tekstów skłaniających do refleksji.


Rogucki podziękował publiczności za pierwszą część koncertu, przedstawił zespół, po czym zapowiedział występ kogoś o pseudonimie artystycznym King, kto miał zapewnić rozrywkę fanom, gdy Coma będzie przygotowywała się do dalszej części występu. Tym zagraniem panowie wykazali się subtelnym poczuciem humoru. Na scenę wniesiono keyboard, po czym wszyscy poczuli się jakby nagle znaleźli się na weselu. King wykonał hity, takie jak „La chante mi cantare”, „Mój jest ten kawałek podłogi”, a także utwór „Sexualna, niebezpieczna” goszczący zapewne często na niejednej polskiej dyskotece. I choć ów występ trwał tylko kilkanaście minut, samotny wykonawca nieustannie zachęcał ludzi do zabawy i wspólnego śpiewania, sprawił, że nikt nie nudził się w oczekiwaniu na Comę. Chyba wcześniejszy support mógłby nauczyć się od tego pana jak utrzymywać kontakt z publicznością.


Wreszcie nadeszła pora na drugą część koncertu, w której Coma zaprezentowała stary schemat grania. Bez makijażu oraz efektów specjalnych zespół kontynuował wieczór, zaczynając od „Trujących roślin”. Zaskoczył mnie fakt, że większość dobrze znanych już utworów została totalnie przearanżowana, nadając tym samym całemu występowi nowej jakości. W dalszej części usłyszeliśmy kompozycje takie jak „Tonacja”, „Zero osiem wojna”, „Pierwsze wyjście z mroku” (tu publika oddawała się całkowicie szaleństwu), „Transfuzja”, „System” oraz „Skaczemy”. Gitary Dominika Witczaka oraz Marcina Kobzy idealnie się uzupełniały. Panowie raczyli nas co jakiś czas technicznymi zagrywkami, a szczyt popisów mogliśmy zaobserwować na „Zbyszku”, w którym to każdy członek zespołu miał okazję zaprezentować swoje umiejętności. Rafał Matuszak swoim metalicznym, bardzo amerykańskim brzmieniem gitary basowej nadawał występowi wyrazistości. Ponadto, uraczył nas efektownym solo grając techniką slapu. Całość uzupełnił Adam Marszałkowski wykonując krótki, lecz dynamiczny i trudny popis na bębnach.


Po tym długim i wspaniałym wykonaniu przyszedł czas na utwór z drugiego krążka Comy, tj. „Święta”. Publiczność wcale nie wyglądała na zmęczoną krzycząc i oklaskując swój ulubiony zespół. Zauważyłem, że sama kapela w drugiej części koncertu grała z większym polotem i luzem. Może wynikało to z faktu, że materiał z nowej płyty jest jeszcze zbyt świeży, aby bawić się nim i eksperymentować w czasie występów na żywo. Impreza w Wytwórni powoli dobiegała końca. Jako ostatni utwór tego wieczoru, Coma wykonała ich absolutny przebój, czyli „Spadam”. Po tym Piotr Rogucki ponownie przedstawił zespół i panowie zeszli ze sceny, by po chwili powrócić na nią i zagrać bis. Zgodnie z życzeniem fanów, z głośników wybrzmiały pierwsze dźwięki „100 tysięcy jednakowych miast”. Był to najbardziej klimatyczny moment podczas całego koncertu. Publiczność usiadła na podłodze, podobnie jak frontman Comy, który skutecznie zachęcał do wspólnego śpiewania. Ponad dwugodzinny koncert zakończył się zapewniając każdemu śmiech, rockowe szaleństwo, a także momenty zadumy i refleksji.


Każdy koncert Comy w Łodzi zawsze cieszy się ogromnym zainteresowaniem ze strony fanów. Sami członkowie zespołu przyznają, że wszędzie gra się dobrze, ale najlepiej w rodzinnym mieście. 4 grudnia mogliśmy zaobserwować metamorfozę jaką przeszła łódzka kapela po wydaniu kolejnego, studyjnego albumu. Ich koncerty mają teraz zupełnie świeży, odmienny charakter. Opinie na temat tego, czy lepiej jest robić show, czy po prostu skupić się na porządnym graniu są różne. Uważam jednak, że Coma dzieląc swój występ na dwie części zaprezentowała nam obydwa te elementy, z których każdy stał na bardzo wysokim poziomie. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości kolejny album przyjmie się tak dobrze jak trzy wcześniejsze i na koncertach Comy będziemy mogli być świadkami jeszcze większej energii zarówno ze strony zespołu jak i fanów. Obyśmy mieli okazję po raz kolejny uczestniczyć w rockowym święcie jakiego doświadczyliśmy 4 grudnia w łódzkiej Wytwórni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *