RECENZJE

David Gilmour – Rattle That Lock

David Gilmour wypuścił właśnie czwarty solowy longplay, który jest przepiękną kompozycją wspomnień oraz muzycznych powrotów w dobrze znane krajobrazy. W materiale zawartym na „Rattle That Lock” nie doświadczymy wioślarskich wyścigów, odkrywania nowych lądów, nie ma też stawiania kroków na niepewnym i niezbadanym gruncie. Płyta Gilmoura jest mozaiką gatunków, kwintesencją delikatności oraz niejako reminiscencją tego, co wybitny gitarzysta prezentował do tej pory w solowej odsłonie. Nie ma tu jednak ograniczania się wyłącznie do dotychczasowych owoców własnej pracy. W oddali pobrzmiewają gdzieś dawne echa Pink Floyd, niosąc ze sobą chwile narkotycznego transu, do którego bez skrępowania możemy czasem zatęsknić.

To, co wychodzi na pierwszy plan podczas odsłuchu zawartości krążka, to zdecydowanie mistrzowskie wykorzystanie harmonii. Dźwięki zawarte na płycie współgrają ze sobą dwubiegunowo – raz tworząc delikatne, pastelowe wręcz tło pod zmysłowy wokal Davida, innym razem będąc treścią samą w sobie. Soundtrackowe tony w „5. A.M.” wraz z akustycznymi arpeggiami to niezwykle rozbudowany komitet powitalny całego albumu, ale przede wszystkim preludium do emocjonalnych, często psychodelicznych brzmień Stratocastera, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Tytułowy „Rattle That Lock” to chyba najbardziej rozrywkowy ze wszystkich numerów na płycie. Kawałek poszedł na pierwszy ogień w promowaniu albumu chyba ze względu na typowo „ejtisowe” brzmienie, charakterystyczny feeling z jazzowym zacięciem i bluesową solówką. Niech jednak utwór ten nie powiedzie słuchaczy do oceniania książki po okładce, bo „Rattle That Lock” płytą rozrywkową z całą pewnością nie jest. Łagodny fortepian na „Faces of Stone” i pobrzmiewające gdzieś w oddali organy przywracają kierunek albumu na właściwe tory, zapędzając się tym samym w najdalsze zakątki artystycznej wrażliwości Gilmoura. Z każdą kolejną kompozycją mamy wrażenie nieskończonej podróży, podczas której muzyka w najczystszej, nieobrobionej postaci pełni rolę wiernego kompana i przyjaciela.


Na trasie przygotowanej przez brytyjskiego artystę co rusz natrafiamy na istotny przystanek. „In Any Tongue” jest żywym dowodem na to, że nawet nie znając języka angielskiego każdy będzie w stanie zrozumieć wyłaniający się przekaz. Finalne, typowe dla Gilmoura solo przypomina niedawno zakończony etap życia muzyka jakim przez wiele lat był Pink Floyd. To co urzeka na „Rattle That Lock” to formalna zachowawczość. Nie ma tu zabawy w muzyczną alchemię, ani też wykorzystywania zbędnych ozdobników. Wielbiciele szufladek raczej nie będą mieli zbyt wiele do roboty, bo ciężko obiektywnie sklasyfikować niejednolity materiał składający się na najnowsze dokonanie Gilmoura. Gatunkowo wędrujemy między delikatnie muskającymi serce balladami, po to by na chwilę wskoczyć na szybkiego drinka do przedwojennego amerykańskiego jazz baru („The Girl In The Yellow Dress”).


David Gilmour stworzył swobodny koncept album, którym udowadnia, jak skutecznie można żonglować dźwiękami, usuwając tym samym muzyczne bariery oraz przyprawiając słuchaczy o niejednokrotne drżenie serca. Niech więc nie będzie zaskoczeniem najwyższa ocena. „Rattle That Lock” to artystyczna klasa światowa, która znajdzie uznanie wrażliwych dusz i wytrawnych uszu.