KONCERTY

Dawid Podsiadło – Łódź – klub Wytwórnia

Tegoroczna trasa koncertowa Dawida Podsiadły to teoretycznie kontynuacja poprzedniej. I jako że byłem na jego koncercie w lipcu ubiegłego roku, nie spodziewałem się większych niespodzianek. Jednak to, co zobaczyłem 2 marca w łódzkiej Wytwórni wprawiło mnie w stan prawdziwego zdumienia. Był to występ artysty już zawodowego, gdzie nie może być mowy o jakimkolwiek uczuciu niedosytu i zawodu.

Choć łódzki klub na chwilę przed 19-tą zapełnił się po brzegi, nie było tego dnia supportu gotowego rozgrzać oczekujący tłum. Bez zbędnych ceregieli, muzycy występujący z gwiazdą wieczoru pojawili się na scenie rozpoczynając imprezę utworem „Jump” (fanom lat 80. przypominam, że nie ma on jednak nic wspólnego z twórczością Van Halen). Po o wiele bardziej żywiołowym, dyskotekowym „No” Dawid przywitał się z łódzką publicznością. I w tym momencie należy odnieść się do poprzednich występów artysty. Podsiadło wyraźnie wyluzował, nabrał pewności siebie. Nadal jest nieśmiały, ale wykazuje wreszcie zadatki na to, by stać się frontmanem z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim potrafił skutecznie pokierować zarówno publicznością, jak i całym koncertem. To zapewne dzięki doświadczeniu, które Dawid wyniósł z ostatnich dwóch mini tras koncertowych. Polskojęzyczne numery zadziałały na publikę pobudzająco. „Nieznajomy” był momentem, w którym Dawid w sposób bardzo profesjonalny przedstawił zespół, na „Trójkątach i kwadratach” niczym główna gwiazda wielkiego festiwalu, kierował mikrofon w stronę fanów, by ci wspólnie odśpiewali słowa zwrotek i refrenu. Zabieg ten zdecydowanie opłacił się.


Jeśli chodzi o kwestie kompozycyjne – kolejne zaskoczenie. Ci, którzy są obyci z debiutanckim „Comfort and Happiness”, a nie mieli okazji skonfrontować jej z aranżacjami Podsiadły na żywo, powinni szybko postarać się o bilety na jeden z występów. W zasadzie można stwierdzić, że wszystkie utwory brzmiały inaczej niż na płycie (a usłyszeliśmy całą jej zawartość). Gdyby oficjalnie zarejestrować koncert z Wytwórni, myślę że powstałoby niezłe DVD ukazujące tego młodego wokalistę w zupełnie nowym, świeżym świetle. Wyraźnie dało się to zauważyć chociażby na pięknej balladzie „And I”, gdzie zapętlone gitarowe arpeggia niezawodnie współpracowały z lirycznością w głosie Dawida. Te smętniejsze pośród innych smętnych kawałków jak np. „H.a.p.p.y!” czy „I’m Searching” zostały wzbogacone o dorodne elektroniczne przeszkadzajki, a tych w kontekście całego występu było całkiem sporo. Nie jestem do końca pewien, czy na tym etapie można prognozować na temat przyszłości Podsiadły, jednak obserwując aranżacje utworów w warunkach koncertowych, można pokusić się o przypuszczenie, że brzmienia elektroniczne będą tym nurtem, z którego Dawid być może będzie czerpać jeszcze większe pokłady inspiracji. Tym bardziej, że wypada w nim nadspodziewanie dobrze.


Każdy koncert ma (a przynajmniej powinien mieć) takie momenty, które charakteryzują się czymś szczególnym. W łódzkiej Wytwórni tym magicznym, choć zarazem nieco oklepanym już pomysłem było wniesienie keyboardu na scenę w przerwie między piosenkami. Po krótkiej przemowie Dawid zagrał i zaśpiewał najnowszą kompozycję „4:30” (została ona zrealizowana na potrzeby filmu „Kamienie na szaniec” w reżyserii Roberta Glińskiego). Dostaliśmy dowód na to, że mikrofon nie jest jedynym narzędziem w pracy piosenkarza, co działa wyłącznie na jego korzyść.


Jak wspominałem wcześniej, „Comfort and Happiness” stanowi główne źródło setlist koncertowych Dawida. Jednak od wydania pierwszej wersji płyty powstało także kilka dokomponowanych po czasie kompozycji. „T.E.A” oraz „Powiedz mi, że nie chcesz” także pojawiły się tego wieczoru, wydłużając tym samym czas trwania imprezy. Pierwsza część koncertu zamknęła się utworem „Elephant” lub jak kto woli, spolszczonym przez Podsiadłę „słoniem”. Kawałek ten wymieniam nie bez powodu, ponieważ to właśnie na nim kunszt muzyczny pokazali towarzysze Dawida w składzie: Daniel Walczak (gitara), Olek Świerkot (gitara), Wojciech Król (bas), Michał Sęk (instrumenty klawiszowe) oraz Piotr Jabłoński (perkusja). Po raz kolejny przeplatały się żywe instrumentarium z bogato zdobioną elektroniką.


Na bisowisku było trochę tego, co znane i to, czego jeszcze łódzka publiczność nie doświadczyła. Na warsztat poszedł cover jednego z najpopularniejszych i święcących triumfy zespołów w zeszłym roku, czyli Daft Punk i ich „Instant Crush”, który swoim dyskotekowym, perkusyjnym nabiciem spowodował niemałe poruszenie bioder znajdującego się w Wytwórni audytorium. „No” było powtórką z rozrywki, natomiast „S&T” czyli anglojęzyczna wersja „Trójkątów i Kwadratów” to, moim zdaniem, godne podsumowanie całego wieczoru. Totalnie nowa aranżacja, ściana elektronicznych, dubstepowo-industrialnych brzmień, do tego zniekształcony efektami, lekko przesterowany wokal Dawida. Zdecydowanie najbardziej energetyczny, a zarazem wieńczący dzieło moment.


Nad Podsiadłą było już tyle zachwytów, że po kolejnym genialnie zagranym koncercie ciężko jest oryginalnie ubrać w słowa jakiekolwiek podsumowanie, by nie powtórzyć tego, co już zostało powiedziane. Niech więc pointą będzie ten krótki cytat, który padł z ust samego zainteresowanego. „Muzyka broni się sama. Jeśli naprawdę wierzysz w to, co robisz, sukces nadejdzie.” Dawid Podsiadło musi więc być człowiekiem ogromnej wiary, skoro jego dobra passa trwa nadal i nic nie zapowiada jej rychłego końca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *