KONCERTY

Deep Purple – Łódź – Atlas Arena

Tegoroczny koncert Deep Purple, zespołu, który chyba na dobre pokochał nasz kraj, raczej nie będzie wydarzeniem, o którym opowiadać można by długimi miesiącami. A wszystko przez to, że oczekiwania dominującej grupy wiekowej fanów w stosunku do artystycznej prezentacji samego zespołu wyraźnie się rozminęły. Żeby jednak zachować strukturę i chronologię koncertowej relacji, zacznę od samego początku tego, co działo się niedzielnego wieczoru.

Legendarne echa słychać było już w trakcie supportu, którym była rodzima formacja CETI, obchodząca niedawno 25. rocznicę istnienia. Wydawałoby się, że dla wokalisty Grzegorza Kupczyka i spółki moment świętowania jubileuszu był więcej niż idealny. Lider sam przyznał na scenie, że do zainteresowania muzyką rockową w wieku 12 lat skłonił go właśnie Deep Purple i ich flagowy „Strange Kind of Woman” (który później wybrzmiał w Atlas Arenie). Dlaczego więc coś poszło nie tak? Blisko godzinny występ CETI zapamiętam głównie jako syzyfową próbę przebicia się kapeli przez fatalne nagłośnienie instrumentów. Perkusja sprawiała wrażenie jakby do każdego z bębnów ktoś złośliwie wrzucił parę ostrych kamieni, a gitara charczała niemiłosiernie sprawiając, że główne kolumny co chwilę strzelały niczym kanifiorki na wiejskim odpuście. Domyślam się, że klasycznie heavy metalowa forma, w której CETI prezentuje się znakomicie choćby w wersji studyjnej, miała pełen potencjał, by zasiać spustoszenie wśród publiki, gdyby tylko odpowiedzialniej zarządzić stołem mikserskim. Ponieważ tak się jednak nie stało, musiałem również domyślać się w jakim języku i o czym śpiewa sam Kupczyk. Wyjątkiem były „Dorosłe Dzieci”. Tekst do tego utworu-broni zna chyba każdy, a wspólne śpiewanie lidera CETI z publicznością w wieku 40, 50, 60+ (co nie jest bez znaczenia) sprawiło, że ten jeden raz miałem ciary.


Pozostańmy na chwilę przy metryce fanów, bo jest to element kluczowy w kontekście dalszej części imprezy. Choć nie brakowało nastolatków i studentów, 25 października Atlas Arena zgromadziła w większej części przedstawicieli starszych pokoleń, którzy Deep Purple słuchali już w kołysce. Czego może więc oczekiwać ponad 70% audytorium zgromadzonego w hali? Oczywiście staroci. I w tym miejscu pojawia się problem, który zdaje się być jednocześnie niedoskonałością i przejawem artystycznego geniuszu ze strony DP. „Space Truckin”, „Hush”, „Black Night” i ten, którego brak byłby niewybaczalnym grzechem, czyli „Smoke on the Water” to jedyne z dobrze wszystkim znanych numerów, które pojawiły się na koncertowej setliście. Większą część materiału na żywo zespół zagrał w oparciu o ostatni studyjny krążek „Now What?!”, co spotkało się z aprobatą młodszych, lecz wywołało grymas niezadowolenia na twarzach wielu fanów starszej daty. Bo jak tu wyobrazić sobie koncert Deep Purple bez klasyków z kanonu rocka, takich jak „Perfect Strangers” albo „Child in Time”? Dla przeciętnego, niezbyt wytrawnego słuchacza wirtuozerskie popisy Steve’a Morse’a na gitarze wespół z klawiszową świeżością w postaci Dona Aireya nie będą warte ceny minimalnej, którą należało wydać na bilet. A tych namnożyło się w kontekście całego występu. Praktycznie każdy z zagranych przez Purpli kawałków był rozbudowany o bardzo długie improwizacje instrumentalne. Odniosłem wrażenie, że to Steve Morse w dużej części przejmował rolę frontmana, gdy Gillan chował się za sceną w trakcie kilkuminutowych gitarowych solówek. Nawet skromny, choć bardzo energiczny Glover miał swój moment popisowy na basie. Don Airey zaskarbił sobie miłość polskich fanów wykonując bezbłędnie fusionowy medley „Etiudy Rewolucyjnej”, „Poloneza As-dur” oraz „Mazurka Dąbrowskiego”. Na jednym z efektownych drum solo w Arenie pogasły wszystkie światła i widać było jedynie kolorowe diody nałożone na pałki perkusyjne Iana Paice’a, co wywołało niemałe zdumienie publiczności.


I choć muzycznie działo się bardzo wiele i bardzo różnorodnie, to jednak debiutancki występ DP w Łodzi pozostawił pewnego rodzaju niedosyt. Osobiście uwielbiam długie eksplorowanie form muzycznych na żywo, natomiast słysząc złorzeczenie co najmniej kilkudziesięciu dojrzalszych fanów po koncercie pomyślałem sobie, że faktycznie zabrakło klasyków, które przypomniałyby wielu osobom stare dobre czasy. Jako że była to moja pierwsza styczność z Deep Purple w warunkach koncertowych, mogłem zweryfikować pogląd głoszony przez wielu, że Steve Morse to wspaniały gitarzysta, którego wirtuozeria nie pasuje do konwencji brytyjskiej legendy rocka. Nie pozostaje mi nic innego jak ten pogląd całkowicie odrzucić. Morse jest w tej chwili motorem napędzającym DP do dalszego działania, a jego improwizowane partie to niezaprzeczalny skok jakościowy całego zespołu.


Jeśli chodzi o kwestie pozamuzyczne, wielkie brawa dla organizatorów za punktualność w prowadzeniu imprezy, co w łódzkiej Atlas Arenie nie było do tej pory pewnikiem. Na sam koniec chciałbym wyrazić nadzieję na to, że po kolejnej wizycie Brytyjczyków w Polsce każdy fan poczuje, że wydane pieniądze były dobrze ulokowaną inwestycją, zarówno w muzyczną jakość oraz nostalgiczne potrzeby serca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *