RECENZJE

Embrace – Embrace

Rzadko się zdarza, że zespół, który płynie na przysłowiowej fali, sprzedając ponad 2,5 mln swoich płyt, nagle przepada bez wieści i nikt nie potrafi sensownie wyjaśnić dlaczego tak się dzieje. To w jednozdaniowym skrócie historia formacji Embrace, którzy debiutując w Wielkiej Brytanii w 1998 r. albumem „The God Will Out” wdrapali się na pierwsze miejsce najlepiej sprzedających się krążków na rodzimym rynku. W przypadku Wyspiarzy takie osiągnięcie bez wątpienia potwierdza wszystkie cechy formacji grającej na światowym poziomie. Panowie utrzymywali optymalną formę aż do 2006 r. nagrywając jeszcze cztery niezłe albumy, a potem, jak już wspomniałem, rozpłynęli się w powietrzu (w Anglii prędzej we mgle). Po latach milczenia przypominają wreszcie o sobie krążkiem zatytułowanym po prostu „Embrace” chcąc odwzorować tłuste lata zespołu, które chyba mało kto jeszcze pamięta.


Już samo nazewnictwo daje wiele do myślenia. Tytuł nie jest wyszukany i ozdobnikowy, podobnie jak i to, co wydobędziemy z samej płyty. Panowie wracają do alternatywnych korzeni, zrywając zarazem z tego samego drzewa owoce o smaku post-punku i hard rocka. Próbują momentami czerpać ze źródeł tego, co zapewniło im natychmiastowy sukces tuż po pokazaniu się światu. Kapela słynie z klimatycznych numerów, których dynamika i natężenie dźwięku wędrują hiperbolicznie w górę z każdym kolejnym taktem. Do tego przyzwyczaili przez lata i w ten sposób zapewnili sobie rozpoznawalność. Jak mawiał w barejowskim klasyku inżynier Mamoń: „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”. Nic więc dziwnego, że utrzymane w konwencji kompozycje takie jak „At Once” oraz „I Run” będą odbierane najgoręcej przez fanów.

Warto odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego tak uznana przez lata marka jaką jest Embrace nagrywa swój szósty album w prywatnej wytwórni Cooking Vinyl (należącej do gitarzysty Richarda McNamary) zamiast związać się z jedną ze światowych potęg w przemyśle muzycznym. Widzę dwa powody dla rozwiązania tej kwestii. Pierwszy to oczywiście kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Drugi, moim zdaniem istotniejszy, to fakt, że „Embrace” jest albumem mimo wszystko eksperymentalnym jak na ówczesne dokonania zespołu, wzbogaconym o elektronikę i rozwiązania typowe dla trendów w graniu modern rocka. Jak powszechnie wiadomo, mało kto chce stawiać na niepewnego konia. Tym bardziej, że na albumie niepewne momenty są, a nawet jawnie rażą. Zabawa z przeszkadzajkami w muzyce rockowej ma sens kiedy wzbogacają one częstotliwości nadawane przez gitary i sekcję rytmiczną. Natomiast nakładanie kiepskawego auto-tune’a na wokal w kawałku „Refugees” to już lekka przesada. Generalnie z wokalami na „Embrace” jest jak z babką, która na dwoje wróżyła. Są delikatne i raczej niskiego pułapu wzloty, a także dość bolesne upadki (falsecik na „Quarters”). Muzycznie nie trzeba mieć większych zastrzeżeń. Richard McNamara wziął na swoje barki produkcję szóstego wydawnictwa własnej kapeli i można powiedzieć, że dał radę.


Powiedzmy sobie szczerze – tym albumem Embrace nie zwojują świata tak jak zrobili to w 1998 r. Najnowsze dzieło Brytyjczyków to tak naprawdę płyta z serii self-released, choć w odróżnieniu od większości tego typu nagrań, zrealizowana przez profesjonalnych i doświadczonych muzyków. Jeśli oczekujecie powrotu złotych czasów Embrace i ich debiutanckiego „The God Will Out”, cóż… musicie zweryfikować oczekiwania.