WYWIADY

Guns n’ Roses – Ron „Bumblefoot” Thal – Konkurowanie nie jest tym, o co chodzi w muzyce

Ron „Bumblefoot” Thal to z pozoru typowy gwiazdor rocka, buntownik. Długie włosy, potężna, zapleciona w warkocz broda. Do tego skórzane ciuchy, miliony ognistych nut wypływających spod jego palców i jawi nam się ciekawy, aczkolwiek nieco stereotypowy obraz gitarzysty. Jednak pozory mylą. Pod grzywą włosów ukrywa się wybitnie utalentowany muzycznie człowiek, ale także skromny, posiadający ogromną wiedzę, niezwykle inteligentny i absolutnie bezpośredni rozmówca. Z Ronem miałem przyjemność porozmawiać 7 stycznia, w krakowskim Lizard Kingu, tuż po jego koncercie, z którego relację również możecie przeczytać.

Łysy z Wyrockiem: Zacznijmy od jednego z utworów, które usłyszeliśmy podczas dzisiejszego koncertu. „Guitars Suck” stała się już jedną z najbardziej rozpoznawalnych gitarowych kompozycji, znajdziemy ją także w grze komputerowej Rock Band 3. Myślisz, że ten utwór przysporzył ci popularności jako solowemu artyście?
Ron „Bumblefoot” Thal: Tak mi się wydaje. Wiesz, to co możesz zrobić, to po prostu wydać piosenkę i puścić ją w świat. Nie wiesz jednak jak ludzie na nią zareagują. A w końcu to od nich zależy najwięcej. Więc jeśli w przypadku tego utworu zaczyna on być doceniany, sprawia, że ludzie się nim interesują, wtedy jestem naprawdę szczęśliwy. Taki w zasadzie jest cel tworzenia. Chcesz i robisz muzykę po to, by się nią dzielić. Jeśli nikt jej nie słucha, wtedy nie żyje ona w taki sposób, w jaki chciałbyś by istniała. Skoro ludzie znają i lubią „Guitars Suck”, mogę powiedzieć że jestem szczęśliwym tatusiem (śmiech).

ŁzW: Zastanawiam się, czy będąc wirtuozem gitary jest jeszcze coś, czego chciałbyś się nauczyć lub poprawić w swoim stylu gry?
Ron: Och, no jasne. Granie na gitarze jest nieskończone. Nieskończona jest ilość rzeczy, które możesz stworzyć, nauczyć się lub w sobie rozwinąć. To się nigdy nie wyczerpie. Nieważne jak daleko już zaszedłeś, przed tobą jest bezkresna droga doświadczeń, mądrości, nauki, wszystkiego tego, co nowe i pojawiające się w miejscu tego, co już dobrze znamy. Ciągle jest jeszcze z milion rzeczy przede mną do odkrycia, nauczenia się lub poprawienia tego, czego już się nauczyłem. To będzie trwać non-stop, dlatego właśnie granie na gitarze jest takie piękne i radosne!


ŁzW: To chyba właśnie jest największa zaleta muzyki, jej długowieczność…
Ron: Oczywiście. Stary, gram już na gitarze prawie 40 lat. W tym roku chyba będzie dokładnie 38. A ja ciągle jaram się tym wszystkim tak samo, jak to było kiedy zaczynałem. W ogóle nie odczuwam, żeby ten cały fun gdzieś ze mnie uleciał albo przerodził się w nudę i kierat. Wiesz, tak sobie myślę, że wszystkie sprawy biznesowe w muzyce to właśnie taka szara, smutna codzienność. Natomiast możliwość wyjścia do ludzi z gitarą zawsze jest czystą przyjemnością. I tylko to się we mnie nie zmienia. Istota wykonywania muzyki, ten „rdzeń” nie podlegają żadnym modyfikacjom, choć wszystko inne naturalnie idzie z duchem czasu.


ŁzW: Jak sądzisz, czy kopiowanie stylu ulubionego gitarzysty jest najlepszą metodą na odnalezienie naszego własnego?
Ron: To jest dobre, ale nie wiem czy powinniśmy używać słowa „kopiować”. Odkrywać – to byłoby właściwsze. Poznawać sposób w jaki gra nasz ulubiony gitarzysta, uczyć się jego utworów, ponieważ go uwielbiamy i chcemy być tacy jak on. To jest zawsze duże wyzwanie, by poznać to wszystko, być w stanie dorównać naszemu mistrzowi. Nie powinniśmy jednak starać się być tacy sami. Należy posiadać własny głos, własnego ducha, starać się mieć taki wpływ na innych ludzi, jaki miał na ciebie twój idol. Tak się jednak nigdy nie stanie jeśli będziesz uparcie dążył do bycia jego drugą wersją. Dobrze jest rozróżniać style wielu gitarzystów, a przy tym uzyskiwać od każdego coś dla siebie. Lecz jeśli twoim celem jest po prostu bycie tacy jak oni, to nie jest ok. Powinniśmy się uczyć, doceniać ich dorobek, inspirować się. Natomiast ostatnią pożądaną czynnością jest kopiowanie.


ŁzW: W grudniu 2013 r. podjąłeś współpracę z JamPlay.com, gdzie udzielałeś internetowych lekcji gry. W jaki sposób metoda uczenia się poprzez instruktażowe wideo różni się wg ciebie od uczenia twarzą w twarz?
Ron: Przede wszystkim myślę, że nauka twarzą w twarz jest zawsze najlepsza. Jest osobista, interaktywna, można dostosować tempo nauki do indywidualnego ucznia. Możesz skupić się na kwestiach, które twoim zdaniem jako nauczyciela, wymagają poprawy. Jeśli uczeń ma pytanie, możesz udzielić odpowiedzi natychmiast. Chyba nic nie może tego przebić. Jednak, inne metody są również efektywne, jak branie udziału w JamPlay. Myślałem o zrobieniu instruktażowego DVD przez jakieś 12 lat. Ciągle ludzie pytali mnie: „Hej, zrobisz w końcu coś takiego?” A ja na to: „Taaa, w tym roku postaram się znaleźć trochę czasu”. Do tej pory nigdy się to nie udało. W końcu nawiązałem kontakt z ludźmi z JamPlay i wspólnie stwierdziliśmy, że to zrobimy. Nagrywałem więc przez 3 dni, na tej samej gitarze, na której grałem dzisiaj. W ciągu jednego dnia kręciliśmy materiał przez średnio 8 godzin, pracując nieraz całą dobę, robiąc wszystko co w naszej mocy, by wideo wyszło jak najlepiej. W sumie zrobiliśmy jakieś 22 lekcje, rozbijając na kawałki moje cztery utwory, gdzie wyjaśniałem po kolei co w nich robię, moje podejście do instrumentu. Tłumaczyłem specyfikę każdego z nich, biorąc na warsztat „Guitars Suck”, „Guitars Still Suck” oraz utwory takie jak „Vomit” i „Spaghetti”.

ŁzW: Podczas twojej wizyty w Polsce masz zaplanowane poprowadzenie warsztatów gitarowych w Bochni. Co przygotowałeś na ten dzień?
Ron: Wiesz co, zwykle nie przygotowuję się na tego typu spotkania. Lubię po prostu luźno obserwować w jakim kierunku one zmierzają. Zwykle kończy się tym, że i tak osiągają mój zamierzony cel. Są one bardzo spontaniczne, ludzie zadają mi często te same pytania, nieraz te, które chciałbym usłyszeć, więc zdarza mi się udzielać gotowych odpowiedzi. W Bochni będę grał do kilku podkładów, głównie instrumentalnie jak chociażby dzisiaj podczas koncertu. Na pewno wykonam „The Pink Panther Theme”, „Guitars Suck”, „Guitars Still Suck”, „Spaghetti” i „Vomit” (śmiech). Skupię się na technicznych aspektach każdego z nich i elementach kluczowych, które pozwolą w pełni zrozumieć te utwory. Weźmy np. takie „Guitars Suck”. Ten utwór jest bardzo szybki, ale nie to jest najważniejsze. Każdy utwór można zagrać szybko. W tym chodzi o to, że często przypada tam pięć albo sześć nut na cztery znajdujące się w każdym takcie. Metrum jest bardzo istotne, kiedy musisz liczyć do pięciu, co nie jest zawsze takie oczywiste i słyszalne.


ŁzW: Kiedy obserwujesz uczestników warsztatów, na co zwracasz szczególną uwagę jeśli chodzi właśnie o techniczne aspekty gry? Co zdarza ci się często poprawiać w ich stylu?
Ron: Daj spokój, patrzę na ich włosy. „Próbowałeś czesać się na bok? Myślę, że powinieneś aplikować więcej odżywki!” (śmiech)


ŁzW: A czy takie warsztaty są zwykle jednostronne, czy zdarza się, że uczysz się czegoś od uczestników?
Ron: W moim przypadku często okazuje się, że staję się lepszy w tłumaczeniu różnych zawiłości. Przekłada się to także na moje rozumienie kwestii muzycznych. Kiedy tłumaczę, wtedy jestem w stanie zaobserwować coś, na co wcześniej nie zwróciłbym uwagi. Czasem doznaję pewnego rodzaju olśnienia i myślę sobie: „Aaaa, to o to tutaj chodziło!” Takie zrozumienie czegoś na nowo powoduje, że przenoszę się gdzieś głębiej. Ujmę to w ten sposób – kiedy wyjaśniam, odkrywam przy okazji samego siebie. Czy czegoś się uczę od uczestników, wynoszę lekcje? Nie, ponieważ warsztaty nie działają w ten sposób. Oni zwykle nie mają przy sobie gitar, by pokazać mi coś, co mogłoby mnie zadziwić. Kiedy już jednak je mają, jedyne co robimy to wspólne jamowanie. Natomiast sam fakt przebywania w jednym pomieszczeniu z ludźmi, których interesuje ten sam temat sprawia, że jednak coś zyskuję. To jest trochę tak, jakbym zaczynał dostrzegać kontury, kształty muzyki. Tak chyba właśnie można wizualizować wiedzę, a w zasadzie wszystko inne. Kiedyś rozmawiałem z jednym uczniem na temat miksowania albumów i związanej z tym utraty poczucia czasu. Można patrzeć na to linearnie, jakbyś wyobraził sobie wystrzelenie naboju w stronę ściany i umieścił to na osi czasu. Następnie dystans skraca się o połowę, potem o kolejną połowę, itd. Po jakimś tygodniu, gdy zaczynasz dostrzegać wartość tego, co zrobiłeś, dystans znów skraca się o połowę rozbijając twoją pracę na mniejsze części. To sprawia, że w ogóle nie zbliżasz się do osiągnięcia swojego celu. Zamiast tego docierasz do punktu, w którym mówisz: „Ok, jebać to, wystarczy, potrzebuję przerwy”. W sumie, można to odnieść nie tylko do miksowania albumów, ale do innych dziedzin sztuki jak np. fotografii.


ŁzW: Czy wg Ciebie konkursy takie jak Guitar Idol są w jakiś sposób pomocne dla młodych gitarzystów, którzy myślą o solowych karierach?
Ron: Myślę, że tak, jeśli chcą zostać zauważeni, chcą przykuć uwagę odbiorców. Osobiście, jestem raczej osobą przeciwną rywalizowaniu. Zawsze uważałem, że konkurowanie nie jest tym, o co chodzi w muzyce, to nie jest sport. Jednak rozumiem w pełni, że celem takich konkursów jest promowanie młodych i zdolnych, pokazanie ich światu i znalezienie dla nich jakiegoś punktu zaczepienia. To trochę tak, jakby wskazywać im muzyczną mapę, wg której powinni podążać. Jest to zło konieczne, ale jeśli człowiek nie chce trzymać się sztywno idealistycznych poglądów, zawsze można wystartować w Guitar Idolu z myślą: „Ok, czas skopać kilka tyłków i dać z siebie wszystko”.


ŁzW: Ron, gdybyś miał wskazać jakie są dla Ciebie najbardziej znaczące różnice pomiędzy gitarą bezprogową, a standardowym wiosłem, co by to było?
Ron: Bezprogi zawsze będą dla mnie zupełnie innym typem instrumentu. Niby kształt taki sam, stroi się je w identyczny sposób, ale sposób grania jest kompletnie inny. Zamiast podciągać, poruszasz palcami wzdłuż strun, jakbyś grał techniką slide’u. Niesamowicie istotne jest również ułożenie palców na gryfie, które musi być niesamowicie precyzyjne, by osiągnąć odpowiednią wysokość i intonację dźwięku. Zupełnie inaczej niż na standardowej gitarze, gdzie wystarczy postawić palec przy progu, aby dźwięk wybrzmiał prawidłowo. Bezprogi wymagają niebywałej precyzji również przy graniu akordów. Wtedy liczy się dosłownie wszystko, kształt i ułożenie ręki, pozycja palców na gryfie, odległości między nimi.


ŁzW: Chciałbym, abyś teraz opowiedział mi trochę o swoich gitarach. Co inspiruje Cię do tworzenia nietypowych kształtów korpusów, jak chociażby stopa, szwajcarski ser, czy Twoja słynna Money Guitar?
Ron: Odpowiedź jest bardzo prosta. Jestem dziwakiem! (śmiech)

ŁzW: To prawda, że Money Guitar kosztowała Cię 4 dolary…?
Ron: … i 63 centy. Zrobiona jest z małych, groszowych monet, dziesięciocentówek i innego bilonu. Większa zabawa była z gryfem. Najpierw wyciągnąłem wszystkie progi, po czym zastąpiłem je monetami, które wcześniej pokryłem epoksydem i innymi naprawdę twardymi i solidnymi materiałami. Po zaaranżowaniu wyglądu i dodaniu ozdób umieściłem je na długości całego gryfu, spłaszczając monety przy samych krawędziach, żeby mogły pełnić funkcję progów. Szczerze, moim zdaniem końcowe brzmienie jest okropne (śmiech)!


ŁzW: Skąd wzięło się Twoje zamiłowanie do lutnictwa? Miałeś do tego smykałkę, czy kierowała Tobą raczej chęć posiadania nietypowej gitary?
Ron: Wiesz, miałem 12 lat kiedy tak naprawdę zacząłem eksperymentować. Wtedy siedziałem bardzo w sztuce, głównie w malarstwie. Byłem zafascynowany malowaniem na płótnie. Nie myślałem w kategoriach zrobienia sobie wystrzałowej, nietypowej gitary. Traktowałem ten proces jak tworzenie rzeźby. Wziąłem gitarę i moim celem było zamienienie jej w dzieło sztuki. Działo się to w sposób podobny do malowania obrazu, kiedy nie masz żadnego przemyślanego planu. Po prostu bierzesz farbę, rozsmarowujesz ją do końca na płótnie i dopiero wtedy widzisz finalny efekt. Rzecz ma się podobnie do mojego projektu gitary w kształcie szwajcarskiego sera. Na początku wcale nie miała tak wyglądać. Po prostu zacząłem w niej wiercić bez ładu i składu, w środku, na krawędziach, wszędzie. Ostatecznie, kiedy zobaczyłem ten dziwny kształt z wieloma dziurami pomyślałem sobie, że przypomina ser.


ŁzW: Czy masz w głowie projekt nowej gitary, który chciałbyś zrealizować w przyszłości?
Ron: W chwili obecnej nie pozwala mi na to czas. Mam zaplanowane trasy koncertowe, zarówno solowe jak i te z Guns 'n’ Roses. Poza tym muszę pisać swoją własną muzykę, a potem nagrywać ją w studio. Kiedy wydajesz nowy album, pochłania cię to całkowicie. Nie myślisz wtedy w zasadzie o niczym innym.


ŁzW: Myślisz, że w dzisiejszych czasach w muzyce jest nadal zapotrzebowanie na wirtuozów?
Ron: Zacznijmy od tego, że definicja tego słowa jest kwestią opinii. Można powiedzieć, że Angus Young jest wirtuozem. Moje postrzeganie tego słowa jest pewnie błędne, ponieważ istnieje gotowe wyjaśnienie dla tego terminu. Dla jednych wirtuoz to osoba, która posiada żelazną i klasyczną dyscyplinę, zarówno teoretyczną jak i praktyczną. I nie zawsze bierze się pod uwagę pierwotne uczucia, które można odnaleźć w grze. Niektórzy skupiają się bardziej na wyższych sferach dotyczących muzycznego intelektu i obycia. To trochę taki miks świadomości duchowej i intelektualnego zrozumienia matematyki muzycznej, wzorów, z których należy korzystać podczas grania, a także jak to wszystko zastosować do tego co słyszysz i czujesz. Kiedy odnajdujesz się w tych kryteriach, możesz się nazywać wirtuozem, który wpisuje się w klasyczną definicję tego pojęcia. A czy jest zapotrzebowanie na takich ludzi w dzisiejszych czasach? Pewnie, że tak. Może nie w największych komercyjnych stacjach radiowych, ponieważ muzyka wirtuozów jest skierowana do węższego grona odbiorców, którzy odnajdują w niej pasję. To trochę tak jak z fetyszami. Gdybyśmy wyszli z klubu, spotkalibyśmy pewnie gdzieś ludzi, którzy lubią wąchać stopy. Zawsze istnieje indywidualna potrzeba jaką każdy człowiek posiada. A w końcu wszystko jest dla ludzi, także wirtuozerska muzyka.


ŁzW: Chciałbym zapytać Cię o efekty gitarowe. Myślisz, że nadejdą czasy kiedy cyfrowe efekty wyprą całkowicie z rynku te analogowe?
Ron: Tylko wtedy jeśli będą w stanie uzyskać przepływność fal tak wysoką, jaką znaleźć możemy w analogowych kostkach. A do tego jeszcze bardzo długa droga. Byłoby to możliwe, gdyby cyfrowe efekty mogły funkcjonować i reagować z taką samą szybkością co analogowe, bez latencji itp. Są dwie kwestie, które zawsze zwracają moją uwagę w przypadku cyfrowych efektów. To właśnie latencja, a także to, że tracisz często słyszalność atakowania dźwięku w momencie, gdy ten musi zostać zaakcentowany. W tym przypadku, różnica w stosunku do analogowych efektów jest nieporównywalna. Wartą wspomnienia jest także kwestia cyfrowych wzmacniaczy. Mogą one oczywiście kopiować brzmienie. Imitują głos, którym ktoś mówi, posługując się taką metodą, że każde słowo i każda nuta są wypowiadane tylko w jeden, zawsze ten sam sposób. Nie przemawiają tak, jak robi to coś, co naprawdę żyje. Gdyby tylko znaleźć rozwiązanie na randomizowanie reakcji… Rozmawiałem o tym kiedyś z ludźmi z Line 6, wiele lat temu. Dali mi trochę swoich gratów, żebym się z nimi zapoznał, a następnie powiedział, co o nich sądzę. Powiedziałem im, że to, co zwróciło moją uwagę to zbytnia logiczność. Wszystko brzmiało przewidywalnie, robotycznie. Jeśli coś nie jest perfekcyjne, wtedy jest ludzkie. Zasugerowałem im poszukiwanie czegoś, co mogłoby zrandomizować wydźwięk nut i harmonii, tak, aby losowo jedna mogła brzmieć głośniej, druga ciszej i tak na zmianę. Tak dzieje się kiedy pojebie ci się ustawianie kanału przesteru. Pewne dźwięki po prostu zaczynają krzyczeć. Nie znajdziesz tego w cyfrowych wzmacniaczach. Do pewnego stopnia dają radę, ale nie można ich porównywać do analogów. Najbardziej zauważalne jest to wtedy, kiedy ustawisz jeden obok drugiego i zaczynasz je testować. Różnice widać gołym okiem. Dopiero wtedy widać, że jakość cyfrówek jest z czegoś obdarta i nie można jej w żaden sposób ulepszyć.


ŁzW: Ron, gdybyś dostał propozycję od Joe Satrianiego do wzięcia udziału w trasie koncertowej G3, zgodziłbyś się?
Ron: Tak, pewnie. Rozmawiałem z nim o tym zanim jeszcze dołączyłem do Gunsów, zanim nawet zacząłem kontaktować się z ich menadżerem. To było latem 2004 r. i ostatecznie nic z tych rozmów nie wynikło. To chyba jednak nie byłoby do końca to, co chciałbym zrobić. Oczywiście Satriani jest fenomenalny i jest wspaniałym gościem. Bardziej myślałem jednak o współpracy z Guthrie’m Govanem i Mattiasem Eklundhem. Myślimy już o tym przez jakieś 10 lat. Problem w tym, że żaden z nas nie ma czasu. Myślę, że zrobienie wspólnego projektu z tymi gośćmi to byłoby coś. Z Guthrie’m znamy się jeszcze z czasów, kiedy byliśmy nastolatkami. Pisaliśmy do siebie listy i wysyłaliśmy kasety z demówkami, które później każdy z nas analizował u siebie w domu, riff po riffie. „Guitars Still Suck” to w końcu utwór inspirowany „Rhode Island Shred” Guthrie’go. Kiedy tego posłuchałem, pomyślałem sobie: „Kurczę, też chcę mieć taki utwór na jednej ze swoich płyt!” To działa na takiej zasadzie, że cieszysz się tym, co ktoś zrobił do tego stopnia, że potem chcesz przekazać te same emocje innym ludziom. Chcesz stworzyć coś, co pozwoli ci to osiągnąć.

ŁzW: Jeśli chodzi o Twoje plany na przyszłość, wyruszasz w trasę z Tony’m Harnellem & The Wildflowers, gdzie będziecie promowali wspólnie nagrany najnowszy album. Chciałbym, abyś trochę mi opowiedział o tym krążku i jaki jest Twój wkład w jego powstanie.
Ron: Wymyśliłem kilka piosenek znajdujących się na tej płycie. Tony napisał muzykę, zajął się głównymi melodiami, a co za tym idzie wokalami. Ja za to wspomogłem album chórkami, by dopełnić to, co już nagrał Tony. Chcieliśmy zrobić coś wspólnie i stworzyć o wiele więcej, jednak przeszkodą okazał się czas, jak to zwykle bywa. Niestety zbyt dużo podróżowałem jeżdżąc w trasy. Czas jest zawsze wrogiem muzyka.


ŁzW: Ron, dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Ron: To ja dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *