O tym, że lata 80. były jednym z lepszych okresów minionego stulecia dla rozkwitu muzyki nie trzeba nikomu przypominać. W zasadzie w każdym gatunku i stylistyce pojawiło się wtedy coś nowego i absolutnie świeżego (pomijam tutaj wszelkie oskarżenia o to, że znajdowało się też w tamtych czasach sporo kiczowatości). Pomyśleć, że po ponad trzydziestu latach nadal powstają płyty, które są przynajmniej w 3/4 inspirowane tym pięknym, wielobarwnym okresem. Takim właśnie albumem jest „Tearing Down The Walls”. 12 kompozycji ociekających klasycznym, rockowym graniem i co najistotniejsze, skomponowanych z matematyczną wręcz precyzją jeśli chodzi o wykorzystanie znanych dobrze wszystkim patentów.
Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że H.E.A.T. to formacja ze szwedzkim rodowodem. Już od pierwszego kawałka („Point Of No Return”) usłyszymy gitarowe arpeggia i riffy, które możemy utożsamić z brzmieniem ich rodzimych starszych kolegów, Europe, a tych w zasadzie można rozpoznać bez chwili zawahania (bo kto nie pamięta słynnego „ostatniego odliczania”?). Im dalej brniemy w płytę, tym więcej gęstych, gitarowych zagrywek, po których trup ściele się gęsto. Często w recenzjach zwraca się uwagę na to, czy dany album jest spójny. W wypadku „Tearing Down The Walls” można powiedzieć, że jest on super hiper poukładany i uszyty na miarę. Praktycznie każdy numer zaczyna się w przewidywalny sposób – riffy, riffy, wysoko śpiewane zwrotki i refreny, znowu riffy, wirtuozerska, grana z prędkością światła solówka (Eric Rivers dławi kaczkę bez opamiętania). Nie doczekamy się tutaj selektywnej ściany dźwięku w nowoczesnym stylu, czyli tego, co prezentują chociażby współczesne nu metalowe kapele. Fani postępu w muzyce niech wiedzą, że H.E.A.T. składa faktyczny hołd dorobkowi z okresu „eighties”. Czy z sentymentu, czy z wyrachowania, tego nie wiadomo i niebezpiecznie jest to oceniać.
Tytułowy utwór trąca mocno o twórczość Bon Jovi. Jedna z niewielu ballad jaką znajdziemy na czwartym studyjnym albumie zespołu. Wprowadzająca do numeru akustyczna gitara, prosty i chwytliwy do przesady refren aż proszą się o to, aby zaistnieć w komercyjnych stacjach radiowych, co pewnie było celem muzyków. Nie powiedziałbym jednak, że jest to kompozycja nadająca się na listy Top Rock Ballads. Papka z kaszką manną, po prostu. Co ciekawe, doszukałem się elementu, który w jakiś sposób odcinałby H.E.A.T. od tytułu kolejnego 80’s hairband. Wszystko za sprawą instrumentalnych, filmowych wręcz wstawek w poszczególnych utworach. Zabieg dość modny i trzeba przyznać, bardzo współczesny.
Specjalnie unikam dokładnego opisywania poszczególnych piosenek, bo jak tu odróżnić 12 numerów, gdzie każdy kolejny jest bratem bliźniakiem poprzedniego. No może z wyjątkiem”All The Nights”. Kolejna balladka, tym razem w całości fortepianowa. Podobnie jak jej wyżej wspominany poprzednik, nie jest szczególnie wybitna, stanowi jednak miłą odskocznię od zrealizowanej na jedno kopyto reszty.
„Tearing Down The Walls” to płyta, którą w zależności od tego jaki ma się stosunek do lat 80., można polubić albo znienawidzić. Jeśli miło wspominacie czasy Europe, Whitesnake albo Foreigner zachęcam do zapoznania się z materiałem. Fani tego, co aktualnie wyznacza współczesne muzyczne trendy raczej nie mają czego szukać na najnowszym krążku H.E.A.T.