RECENZJE

Hozier – Hozier

Irlandia jest krajem, któremu światowa historia muzyki (w szerokim tego słowa znaczeniu) zawdzięcza bardzo wiele. Powoli staje się tradycją, że na Zielonej Wyspie co jakiś czas pojawia się artystyczny geniusz, boski pierwiastek, który, zamiast podążać z prądem, obiera własną drogę, przekształcając autorskie pomysły w prawdziwe muzyczne dzieła. Taki właśnie jest Andrew Hozier-Byrne lub po prostu Hozier, facet z mojego pokolenia, który za sprawą swojego innowatorskiego podejścia do sztuki wprowadza do kultury masowej szczyptę naturalnego artyzmu. Tej jesieni ukazała się debiutancka płyta wokalisty, a utwory singlowe z miejsca zaczęły hulać po brytyjskich listach przebojów. Wyspiarze tylko czekali na pokazanie światu swojego silnego reprezentanta, o którym mówiło się już w 2013r.

W imieniu poszukiwaczy brzmień alternatywnych chciałbym podziękować Hozierowi za to, że dzięki niemu nie musimy już przekopywać najgłębszych czeluści Internetu, aby znaleźć dla siebie coś interesującego. Osobiście swoją przygodę z wokalistą zacząłem jakiś rok temu, kiedy przypadkiem natknąłem się w sieci na jego flagowy „Take Me To Church” (utwór ten otwiera debiutancki album). Od razu zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z artystą absolutnie nieprzeciętnym. Zmysłowość w dolnych rejestrach jego głosu miesza się z niepokojem i wrażliwością w górach, a w zasadzie wokalnych szczytach. Kompozycja poruszająca temat dyskryminacji na tle orientacji seksualnej została dodatkowo okraszona niebanalnym teledyskiem, co znacząco wpłynęło na zainteresowanie słuchaczy irlandzkim artystą. Ów monumentalnie brzmiący kawałek jest w moim odczuciu zaledwie wprowadzeniem do dalszej części płyty. Jeśli będziecie zachwycać się emocjonalnym i ściskającym serce utworem pomyślcie, że oto przed sobą macie jeszcze takich dwanaście.


Paradoksem „Hoziera” jest to, że album odniósł sukces komercyjny wcale się o to nie prosząc. Wniosek ten wysuwam patrząc oczywiście przez pryzmat warstwy muzycznej. Krążek powstał wyłącznie pod dyktando samego autora. Cała wypływająca wrażliwość i naturalność dźwięku miała nie tyle podbić wasze serca, ale głównie sprostać artystycznym wymaganiom artysty, co niewątpliwie udało się. Hozier zarejestrował płytę sięgając do źródła, do tego co mu w duszy gra. Stąd często wykorzystywana w wersach chrześcijańska frazeologia, tematyka traktująca o Bogu, grzechu i zbawieniu, a także potężne fortepianowe akordy niewątpliwie kojarzące się z kościelnym brzmieniem. Wokalista opakował swoją muzyczną dojrzałość w dźwiękową mozaikę składającą się z elementów soulu, bluesa, a także ocierającą się o klimaty indie rockowe. Prócz zalet takich jak eklektyzm i swobodne żonglowanie gatunkami album posiada także zróżnicowaną energię oraz dynamikę. Są momenty sielankowe („From Eden”, „My Love Will Never Die”), są także te bardziej mroczne, posiadające rockowy pazur („To Be Alone”, „Angel of Small Death and the Codeine Scene”). Całości dopełnia twórcza jednolitość i spójność płyty. Wszystkie te cechy sprawiają, że krytyk może tylko zdjąć czapkę i głęboko ukłonić się przed dokonaniem irlandzkiego wokalisty. A nie zapominajmy, że mamy do czynienia z debiutantem!


O wydawnictwach wybitnych można często mówić, kiedy muzyk nie ogląda się na założenia wytwórni lub przewidywany zysk, lecz kieruje się intuicją i robi materiał po swojemu. Przyznanie „Hozierowi” najwyższej oceny nie powinno dziwić. Płyta jest podręcznikowym przykładem tego, jak zadebiutować przez wielkie Z. Jeśli Irlandczyk zamierza podążać ścieżką obraną na pierwszym krążku, to przy okazji recenzji kolejnego może nam zabraknąć skali.