RECENZJE

John Mayer – Paradise Valley

Czego może chcieć artysta, który ma w swoim dorobku najważniejsze nagrody muzyczne, wirtuozerski warsztat gitarowy, czy przeboje, które fani śpiewają z pamięci w zapełnionych po brzegi halach koncertowych? W takich przypadkach można zwyczajnie odcinać kupony i zostać celebrytą. Można też komponować i nagrywać, pokazując tym samym, że muzyka ma nadal prawo cieszyć i bawić. Tą drugą opcję reprezentuje John Mayer. Jego najnowszy produkt pt. “Paradise Valley” to album niezależnego muzyka, który tworzy to, na co ma ochotę. Jednakże, z pełnym poszanowaniem dla wymagań słuchaczy, których gitarzysta przez lata przyzwyczaił do wysokiej jakości wykonywanej muzyki.

Od samego początku wszystko wskazuje na to, że muzycznie podróżować będziemy po zachodnich zakątkach Stanów Zjednoczonych. Gwarantują nam to zerkający z okładki, odziany niczym kowboj Mayer, tytuł płyty nawiązujący do doliny w południowo-zachodnim stanie Montana, wreszcie pierwsze takty w utworze “Wildfire”, które wprowadzają w klimat rodem z westernu. Album nasycony jest zagrywkami typowymi dla klasycznego bluesa oraz country. Nie można jednak ostatecznie stwierdzić, że stricte z taką muzyką mamy do czynienia na “Paradise Valley”. Inspirowany przez długi czas popowym graniem, artysta doskonale łączy wymienione wcześniej gatunki, czego efektem są chociażby takie nagrania jak “Paper Doll”, czy “I Will Be Found (Lost at Sea)”. Zwraca uwagę delikatna, niczym popołudniowa drzemka, ballada pt. “Dear Marie”. Fani akustycznych brzmień, zwłaszcza ci sami grający na gitarach, nie przejdą obojętnie obok partii napisanych przez Johna w tej kompozycji. Zabiegiem w pełni ukazującym mieszankę stylów muzycznych znajdujących się na płycie jest zaproszenie gości. Popowa wokaliza Katy Perry na “Who You Love” dopełnia całości utworu i wzbogaca go znacząco pod kątem melodycznym. Na większą uwagę zasługuje jednak niespełna półtoraminutowy “Wildfire” zaśpiewany w całości przez Franka Oceana. Kalifornijski piosenkarz wzorowo przedstawił pomysł Mayera, aby utwór ten został wykonany przy akompaniamencie fortepianu. I choć album jest jak najbardziej spójny i ciężko znaleźć w nim element niepasujący do układanki, reszta kompozycji wydaje się uchodzić szerszej uwadze. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że nie odnajdziemy tu utworu-odskoczni, który wybudziłby słuchacza z melancholijnego, bluesowego chilloutu.


Szósty krążek studyjny Johna Mayera można by określić jako oazę spokoju. Nie znajdziemy tu ognistych brzmień ani wirtuozerskich przebiegów palcami po gryfie. Zamiast tego, mamy jedenaście idealnie skrojonych na miarę ballad, które, jak to już z balladami bywa, są dobre na każdą okazję. Mimo, że amerykański artysta nieustannie wzbudza szacunek swoimi umiejętnościami, “Paradise Valley” to płyta nie tylko dla gitarzystów. Mówiąc w oklepany już sposób, każdy może znaleźć w tym albumie coś dla siebie – chwytliwą melodię, piękny tekst o miłości, czy też ciekawą zagrywkę bluesową na gitarę. Mało prawdopodobne wydaje się, aby któraś z kompozycji podbiła czołowe miejsca na światowych listach przebojów. Nie należy jednak zapominać o tym, że John Mayer niejednokrotnie udowodnił już na co go stać. Z pewnością przyszłoroczna ceremonia rozdania nagród Grammy zweryfikuje najświeższy produkt amerykańskiego muzyka.