Można mówić, że jest jednym z największych odkryć wokalnych XXI wieku, że ma niezwykły zmysł artystyczny, że współpracuje wyłącznie z uznanymi muzykami i producentami (nie bez znaczenia znajdzie się tu postać Dana Auerbacha), przez co każda z jej kompozycji to majstersztyk. Nie to jednak jest najistotniejsze w twórczości Lany Del Rey. Asem w rękawie amerykańskiej perełki jest jej niepodważalna autentyczność. Wydany w czerwcu br. „Ultraviolence” to album kompletny i jeśli stwierdzę, że najlepszy w dotychczasowym dorobku Lany, słowa te nie będą wypowiedziane na wyrost. Jedenaście kompozycji na trzecim w karierze krążku mogą bić się śmiało o najbardziej prestiżowe laury muzyczne tego roku. Jeśli wokalistka zgarnie kilka statuetek, nikogo nie powinno to dziwić.
Wspomniałem wcześniej o osobie Dana Auerbacha. Jeden z dwóch słynnych „Czarnych Kluczy” wykonał na albumie Lany kawał dobrej roboty. Wyprodukowanie 8 kawałków dla takiej diwy na pewno nie jest zadaniem łatwym. Jednak praca włożona przez Auerbacha to jeden z elementów składających się na wybitność „Ultraviolence”. Niekoniecznie postawiono tu na wygenerowanie kolejnych globalnych hitów jak „Summertime Sadness” albo „Born To Die”. Zamiast tego mamy do czynienia z niesamowicie spójnym i ściśle do siebie przylegającym materiałem. Wokalnie Lana radzi sobie jak zawsze – bezbłędnie, choć z technicznymi ograniczeniami, o czym zagorzali fani piosenkarki pewnie od dawna zdają sobie sprawę. Auerbach wniósł na płytę powiew świeżego, bluesowego powietrza, szlifując kompozycje prostotą i charakterystyczną dla siebie surowością. Stąd mamy takie numery jak chociażby ociężały „Shades Of Cool” gdzie artystka wykorzystuje wyższe partie wokalu w refrenach, najbardziej jazzowy „The Other Woman” utrzymany w konwencji retro, lub też „Brooklyn Baby” wyróżniający się minimalistycznym instrumentarium.
Parę słów o dwóch niewymienionych jeszcze singlach. „West Coast” poszedł na pierwszy ogień w promowaniu najnowszego wydawnictwa. Choć z początku piosenka może nie jest najbardziej chwytliwą nutą na świecie, przy każdym kolejnym odsłuchu daje się wyczuć „to coś” – czy jest to przełom w brzmieniu, artystyczna dojrzałość, czy też muzyczny eksperyment, wybierzcie sami. Całkiem nieźle, choć nie najlepiej ze wszystkich 11 kompozycji, radzi sobie trzeci z czterech singlowych kawałków, czyli tytułowy „Ultraviolence”. Od numeru, który promuje album swoją nazwą w kontekście całości zdecydowanie lepiej wypadają choćby otwierający „Cruel World”, piosenka estetycznie doskonała w swojej melancholii, która przy okazji jest sporym zastrzykiem emocjonalności. W tym miejscu nie należy także zapomnieć o przesyconym mrokiem i ukrytym w cieniu „Fucked My Way Up To The Top”. Numer urzeka bez dwóch zdań, jest zadziorny i daje się go łatwo wyłowić z oceanu retro-popu zawartego na „Utraviolence”. W stronę tego, co już kiedyś było, co znane i lubiane w muzyce Lany, wędruje „Old Money”, nadal minimalistyczny, z domieszką fortepianu i anielskich chórków.
Lana Del Rey i Dan Auerbach to muzyczni rodzice dziecka o imieniu „Ultraviolence”, które jest w pełni odchowane i dojrzałe już od pierwszego dnia narodzin. Wszyscy ci, którzy do tej pory nazywają trzeci album artystki przeciętnym, niech poczekają aż „pociecha” Lany nieco podrośnie, by dostrzec jej prawdziwą wartość. Wokalistka czaruje autentycznym przekazem, świadomie wydobywa każdą kolejną nutę i kupuje wrażliwe serca słuchaczy. W tym miejscu „Ultraviolence” należy przypiąć chlubną łatkę masterpiece. Kto nie wierzy, niech posłucha.