RECENZJE

Lykke Li – I Never Learn

Li Lykke Timotej Svensson Zachrisson – nazwisko nieoczywiste i dość zawiłe, podobnie jak twórczość utalentowanej, szwedzkiej wokalistki. W maju tego roku na naszym rodzimym rynku ukazała się trzecia studyjna odsłona piosenkarki. Tym razem mamy do czynienia z głębokim wycofaniem Lykke Li. „I Never Learn” to popowe ciasteczko z nadzieniem introwertyczności i przepyszną kameralną kruszonką. Na to wszystko zostaje wylana porcja wielobarwnego, multigatunkowego lukru i emocjonalności. W efekcie dostajemy wypiek praktycznie doskonały i w przeciwieństwie do tradycyjnych wyrobów cukierniczych, ten możemy kosztować nie raz, co w przypadku „I Never Learn” jest jak najbardziej wskazane.

Niezaprzeczalnym atutem artystki jest to, że na każdym kolejnym krążku doświadczamy jej następującego twórczego (ale i życiowego) progresu. Z frywolnych, wesołych kompozycji, które uświadczymy na poprzednich dwóch płytach przechodzimy do wzruszających i szczerych wyznań kobiety ze złamanym sercem. Materiału zarejestrowanego na albumie nie da się słuchać bez zaangażowania. Już od pierwszego, tytułowego utworu Lykke Li uderza w najczulsze struny wrażliwości swoich słuchaczy. Pod względem lirycznym na pewno nie jest łatwo i dosłownie. Pełno tu mglistych historii i nieoczywistych porównań. Ciekawie dzieje się w kwestiach aranżacyjnych. Cechą charakterystyczną „I Never Learn” jest skromność. Nawiązałbym w tym momencie do schematów kompozycyjnych, które odnaleźć możemy w utworach Michaela Jacksona. Spiesząc z wyjaśnieniem, muzyka Króla Popu była z założenia nieskomplikowana i wyróżniająca się prostotą, która jednocześnie była kompletna artystycznie. Podobnie dzieje się na najświeższym wydawnictwie Lykke Li („Love Me Like I’m Not Made Of Stone”, „Just Like A Dream”). Na płycie natkniemy się także na typowe dla Szwedki popowo-soulowe smaczki. „Gunshot” oraz „Heart Of Steel” to nie tylko kawałki z gatunku heartthrob, ale także solidne porcje energii (naturalnie wynikającej ze wspomnianej już prostoty przekazu). Choć wszystkie dziewięć kompozycji to interesująca dawka muzycznej emocjonalności, osobiście wyróżniłbym „Sleeping Alone”, która przy akompaniamencie fortepianu, gitary i perkusji kończy opowieść Lykke Li o nieszczęśliwej miłości.


Gwiazda naszej rodzimej sceny, Irena Jarocka, śpiewała kiedyś, że „kocha się raz… potem drugi i trzeci i znów”. Niech więc te słowa będą znikomą formą pocieszenia dla szwedzkiej wokalistki. Skoro Lykke Li w stanie emocjonalnego rozchwiania potrafiła nagrać tak świetną płytę jaką jest „I Never Learn”, ponowne pojawienie się przysłowiowych „motyli w brzuchu” może zaowocować jeszcze ciekawszym i bogatszym artystycznie materiałem. Tymczasem zapraszam każdego z osobna do wycieczki po złamanym sercu jednej z najbardziej wartościowych i intrygujących wokalistek naszych czasów. Płyta godna polecenia każdemu. Nie ukrywam jednak, że najprędzej zrozumieją ją ci, którzy choć raz na własnej skórze doświadczyli miłosnego rozczarowania.