RECENZJE

Nocny Kochanek – Randka w Ciemność

Chyba nie było w ostatnich latach tyle medialnego szumu na polskiej scenie metalowej, jaki zafundował nam stołeczny zespół Nocny Kochanek. Wydawać by się mogło, że wysiłku tu niewiele. Ot, jajcarskie teksty ubrane w solidne instrumentalne podstawy, które są przecież tak kluczowe dla ortodoksów rozwiązujących matematyczne równania dla każdego taktu w czterominutowym utworze. Wypracowana formuła w dwóch poprzednich studyjnych odsłonach przemieniła band w prawdziwych Midasów ciężkiej szkoły grania w naszym kraju. Złote Bączki, złote płyty, podczas gdy konserwatywne jądro metalheadów rwie sobie z bezsilności złote zęby. Panowie z NK pobili rekord frekwencji na zeszłorocznym festiwalu Pol’and Rock, a w szybkości wyprzedawania biletów na aktualne trasy koncertowe wyprzedza ich chyba jedynie małomiasteczkowy wąsik z Dąbrowy Górniczej. Po dwóch latach płytowej posuchy nocni amatorzy miłości cielesnej prezentują nam swoje romantyczne oblicze za sprawą „Randki w ciemność”. Przyjrzyjmy się więc zawartości krążka, oczywiście w stroju wieczorowym i z lampką dobrego, nienajdroższego wina.

Trzecie wydawnictwo studyjne Nocnego Kochanka jest zarazem odpowiedzią na pytanie, z czego bierze się tak naprawdę fenomen tego zespołu. Jest nim najzwyklejsza w świecie spontaniczność, nienaganny, wirtuozerski warsztat i polot, o który w metalu zazwyczaj niełatwo. Muzycy z każdym kolejnym numerem na płycie umacniają swoją przewagę nad resztą stawki dobierając formy i struktury muzyczne niezdefiniowane jednogłośnie dla konkretnego rodzaju metalu. Ustalona wcześniej formuła zespołu zdecydowanie na to pozwala. Tytułowa randka otwierająca krążek to „maidenowska” historia rodem z klubowego dark roomu, która swój finał znajduje jednak w półmroku bocznej uliczki. Falliczny wykres zainteresowania słuchacza rośnie minuta po minucie mijając następujące po sobie krajobrazy powlekane wieloma odcieniami czerni, szarości i momentami pudrowego różu. Kochankowie zapraszają nas na randkę nie oszczędzając wykorzystywanych przez siebie środków. W ramach gry wstępnej wręczają nam gigantyczny bukiet speedmetalowych („Wódżitsu”), power balladowych („Andrzela”, „Siłacze”) i klasycznych („Mistrz Przerósł Ucznia”) kwiatków. Z kolei na blackmetalowej „Czarnej Czerni” bujające dropy frywolnie przeplatają się z częstą zmianą dynamiki, wywołując tym samym głębokie uczucie tęsknoty do koncertowego circular swingu u wszystkich ex-kucowatych zdrajców metalu, którzy kiedykolwiek zdecydowali się na wizytę u fryzjera.


Było słowem o muzyce, przejdźmy do słowem o słowie. Ileż to razy naczytałem się wśród kolegów i koleżanek po fachu o wszechpanującym pastiszu, o tym że za łatwo, że za prosto. Naturalnie nie byłoby wyzwaniem napisanie tekstu o dupie maryni w stylu disco i dopasowanie go pod bezbłędne instrumentarium. Jednak nakreślenie wizerunku subkultury metalowej z przymrużeniem oka, w sposób absolutnie nieoczywisty, przy użyciu mnogich metafor i alegorii jest zabiegiem lirycznym o zegarmistrzowskiej wręcz precyzji. Jeśli zupełnie przypadkowo nauczyliście się na pamięć wszystkich chwytliwych cytatów z poprzednich dwóch albumów, pomyślcie, że macie przed sobą 11 numerów, wśród których z łatwością odnajdziecie treści wywołujące wszelkie odmiany śmiechu: od delikatnych chichotów pod nosem po skurcze brzucha tak gwałtowne, że po kilkukrotnym odsłuchu krążka pochwalicie się partnerom w alkowie całkiem pokaźnym sześciopakiem.


Z poczuciem humoru w klasycznym ciężkim graniu jest jak z zębami pseudokibiców – nie każdy je ma. Zatwardziałe konserwy nadal będą nienawidzić Nocnego Kochanka, który zdradził metal już przy okazji poprzedniego wydawnictwa. Nie zmienia to jednak faktu, że stałe grono słuchaczy oraz jego nowe fale decydują się na randkę w ciemność sal koncertowych, a to przecież świadczy najlepiej o kondycji w jakiej obecnie znajduje się stołeczny heavy kwintet.