FELIETONY

O branży i moim w niej miejscu słów kilka…

Na wstępie zaznaczę, że ten tekst nie jest formą narzekania na świat. Nie ma też na celu podawania nikomu czarnej polewki, dlatego nie będzie tu znanych nazwisk artystów oraz menadżerów w kontekście złych doświadczeń. Mógłbym, ale nie mam takiej potrzeby, choć przykrych anegdot starczyłoby spokojnie na średniej wielkości książkę. To najmożliwiej obiektywna ocena sytuacji z punktu widzenia mało znanego dziennikarza-pasjonata, działającego w pojedynkę, który nie ma parcia na szkło, ale robi to co lubi, bez poczucia wewnętrzno-zewnętrznej presji.

Czasami w prywatnych rozmowach z moimi wiernymi fanami (dziękuję Żonie, Rodzicom, znajomym oraz znajomym znajomych <3) spotykam się z pytaniami, dlaczego na ŁzW jest tak mało contentu. Ten wywód jest po to, żeby na to pytanie skrupulatnie odpowiedzieć. Zacząć trzeba od podstaw, czyli od tego, po co właściwie założyłem tę stronę i kanały z nią powiązane. Ano po to, żeby popularyzować muzykę oraz tworzących ją artystów, których zwyczajnie uważam za dobrych, wartych uwagi i poświęconego przeze mnie czasu. Mógłbym przecież uderzać do ludzi, którzy mnie w zupełności nie interesują, ale są popularni np. artystów radiowych, “klikalnych i subowanych” z samego topu w Polsce i poza nią. Może nawet udałoby mi się zrobić z nimi wywiad i selfiaczka. Ostatecznie na przestrzeni lat artyści zagraniczni obdarzają mnie większym zaufaniem niż polscy (ale o tym będzie trochę później, bo to zagadnienie dla mnie samego jest zaskakujące). Zacznijmy po kolei.

NIE DLA RECENZJI?

Odkąd skończyłem działać dla RockMagazyn.pl w 2016r., nie zdarzyło mi się wystawić do tej pory recenzji, która w mojej ocenie zasługiwałaby na mniej niż 4, choć prawdę mówiąc napisałem ich naprawdę niewiele. Here’s why.

Recenzja płytowa w dzisiejszych czasach pełni w moim odczuciu coraz częściej rolę stricte promocyjną, niż merytoryczną. To jest dodatek, gadżet, który można poshare’ować w social media, jeśli artysta chce sobie podbić klikalność na platformach streamingowych albo żeby trasa koncertowa lepiej się sprzedawała. Innymi słowy: wciągająca lektura skłaniająca do refleksji nad zawartością – NIE, materiał e-commerce przyczyniający się do większych zysków – TAK.

Tempo życia mamy coraz szybsze. Ludziom zwyczajnie nie chce się czytać/słuchać/oglądać kogoś kto mówi im, czego mają słuchać i z jakich powodów. Czasy kiedy muzyka była droga i dostępna jedynie na kasetach/płytach CD w sklepach skończyły się bezpowrotnie. Nie trzeba liczyć się ze zdaniem krytyka zanim podejmie się decyzję o wydaniu 50zł na album – to melodia lat 80., 90. i może jeszcze trochę wczesnych 00. “I tak oglądamy wszystko na YouTubie, czar prysł.”

Biorąc pod uwagę powyższe, na napisanie recenzji decyduję się wtedy kiedy nawiązuję współpracę z artystą, którego osobiście chcę promować w szerszym zakresie, tj. idę przy okazji na koncert w ramach obecnej trasy, tworzę fotorelację, robię dodatkowo wywiad itd. Wtedy też nierzadko sam z własnej kieszeni wykładam na posty sponsorowane i szeroko pojętą promocję, dając stworzonemu przeze mnie materiałowi szansę na dotarcie do jak największej ilości osób. Pisanie dla samego pisania i zapychania strony jest po prostu nikomu niepotrzebne, to jest sztuka dla sztuki. Mnie klikalność jest absolutnie niepotrzebna do niczego poza budowaniem zasięgów, co przekłada się na czytanie artykułów na ŁzW przez większą ilość osób. Łysy z Wyrockiem nie jest projektem komercyjnym, lecz hobbystycznym.

SERJ TANKIAN MI DZIĘKUJE, W POLSCE KAŻĄ MI S********Ć

Wspomniałem wcześniej, że artyści zagraniczni obdarzają mnie zaufaniem większym niż polscy. Jest to dla mnie po dziś dzień zaskakujące. Niemniej poznawałem polską branżę muzyczną od 2010r. zarówno z poziomu dziennikarza aspirującego do współpracy z zarówno mało znanymi, jak i tymi z lokalnego topu, ale też jako facet wspierający lokalnie znajomych muzyków, zaczynających od garażu i próbujących przebić się do mainstreamu ze swoją twórczością. Przez te 13 już lat z przerwami nauczyłem się jednego. To nie sami muzycy w Polsce są niedostępni i rzucają kłody pod nogi, ale w znacznie większej części ich management. I teraz, o co w tym wszystkim chodzi.

Muzyk jest od grania, menadżer jest od brudnej roboty. Dzięki jego pracy nad cyferkami, księgowością, bookowaniem koncertów oraz działaniom promocyjnym artysta ma osiągać największe zyski. W Polsce ta definicja sprawdza się aż do przesady; powinna być wręcz pisana pogrubioną czcionką. Z jednej strony rozumiem, że nastawienie pro-hajs jest w tym środowisku codziennością, natomiast wydawanie ewentualnej zgody na wywiad z artystą, czy koncertową akredytację na podstawie uiszczenia przeze mnie konkretnej opłaty uważam za coś absolutnie nie na miejscu. A spotykałem się z takim podejściem bardzo często. Nie zapłacisz – nie rozmawiasz, nie wejdziesz na koncert. Zrozumiałe jest, że jeśli robiłbym wywiad u siebie to wypadałoby jakoś zrekompensować muzykowi koszty podróży i poświęconego czasu. W końcu to on sam się do mnie fatyguje, choć wcale nie musiałby tego robić. Wtedy wręcz z czystej przyzwoitości powinienem wyjść z taką finansową inicjatywą. Moje podejście jednak opiera się zawsze na robieniu wywiadu w dniu koncertu, czyli w miejscu, w którym dany artysta tego dnia i tak się znajduje. To ja wtedy dojeżdżam, nierzadko pokonując od kilkudziesięciu do kilkuset kilometrów tylko po to, by przygotowanymi przeze mnie tematami na wywiad zająć 15-20 minut i “wyrwać” muzyka z przedkoncertowej krzątaniny, która w lwiej części, poza soundcheckiem, polega na nudzeniu się na backstage’u.

Zauważalna jest dla mnie różnica w podejściu do zawodu menadżera artystów w Polsce i za granicą. Odstawiam tu na bok wszelkie kwestie kompetencyjne. Mam wrażenie, że podczas, gdy u nas dominuje postawa “everything counts in large amounts”, menadżerowie poza Polską, z którymi miałem okazję współpracować, pełnią też niejako role mecenasów sztuki, pielęgnując ją i nadając jej wartość nie tylko w złocie. To też kwestie związane z zaufaniem. Dlaczego zagraniczny menago oddaje artystę rozpoznawalnego na całym świecie w ręce faceta, którego obserwuje 350 osób na FB? Cała moja praca wykonana wcześniej przy komunikacji polega na zbudowaniu relacji, zaufania i zapewnienia, że najzwyczajniej w świecie tego nie spieprzę. Myślę też, że, paradoksalnie, sztaby muzyków działających globalnie skupiają się bardziej na samej merytoryce materiałów z nimi związanych niż na ilości lajków i subów. Nie ilość, a jakość. Nie raz dostałem post-feedback od menadżerów, że zrobiłem dobrą robotę, którą mogą się szerzej pochwalić, a tacy ludzie jak Serj Tankian, czy Richie Kotzen tuż po wywiadzie osobiście przyznawali, że to była świetna współpraca i jedna z ciekawszych rozmów, w jakich uczestniczyli. Na drugim biegunie zestawić można przykłady z Polski, gdzie drogą mailową otwarcie kazano mi s********ć, albo odwoływano wywiad na godzinę przed, po tym jak menadżer sprawdził last minute ile mam lajków na FB i że to się w ogóle nie kalkuluje. O wymaganiach w stylu “1000k gold, please” już wspominałem.

Nie należy w tym miejscu wyciągać pochopnych wniosków, że na polskiej scenie muzycznej nie wiedzą jak prowadzić dobry management. Istnieją przecież rodzimi menadżerowie, którzy wykazują się pełnym profesjonalizmem, nierzadko o wiele większym niż ci z czołówki światowego mainstreamu. Miałem i mam do tej pory szczęście spotykać na swojej drodze takie osoby, z którymi notabene utrzymuję bardzo pozytywne relacje, a współpraca zawsze odbywa się na symbiotycznie dogodnych warunkach. W takich momentach moja motywacja do dalszej działalności jedynie wzrasta. Nie zmienia to faktu, że opisany kilka paragrafów wyżej trend jest raczej negatywny z perspektywy redakcji typu one-man-army, jaką bez wątpienia jest ŁzW.

Dochodzimy finalnie do refleksji nad istotą całego przedsięwzięcia, pt. Po co ci to wszystko? Dawno temu rzeczywistość pozwoliła mi zdać sobie w porę sprawę, że etatowa praca dziennikarza w Polsce to nie jest coś, co powinno mieścić się w sferze moich marzeń i ambicji. Zawodowo poszedłem w zupełnie innym kierunku, a Łysy z Wyrockiem, czy wcześniej RockMagazyn.pl, były i są hobbystyczną realizacją nastoletnich pasji. Gdy przy okazji tej działalności spotykam na swojej drodze ludzi, którzy kształtowali mój muzyczny świat, satysfakcja jest podwójna. Na zakończenie pozwólcie, że zostawię Was z garstką optymizmu. W tym roku zapowiada mi się przynajmniej kilka ciekawych koncertów, a co za tym idzie, spotkania z artystami, wśród których znajduje się… trzykrotny zdobywca nagrody Grammy, oczywiście zagraniczny. Zaufanie, brzmi znajomo? Nie ma co ukrywać, że to bardzo buduje pewność siebie w tym, co robię i jedynie potwierdza, że Łysy z Wyrockiem, choć nie jest jest najpopularniejszym portalem o muzyce w Polsce, nadal trzyma oczekiwany poziom.

Stay tuned!

K.