WYWIADY

Coma – Piotr Rogucki – Do wszystkiego dochodziliśmy małymi kroczkami

fot. materiał prasowy

Okazja do rozmowy z Piotrem Roguckim była podwójnie specjalna. Coma w tym roku wyruszyła w trasę „Pierwsze Wyjście z Mroku 2014”, świętując dziesiątą rocznicę powstania płyty, która na zawsze zmieniła oblicze mocnego grania w naszym kraju. Co więcej, 31 października panowie zawitali do Klubu Wytwórnia w rodzinnej Łodzi. Mimo usterek technicznych, dali jeden z najlepszych koncertów w swojej łódzkiej historii. Zapraszam do rozmowy z liderem najpopularniejszego zespołu rockowego w Polsce.

Łysy z Wyrockiem: Piotr, miło Cię wreszcie zobaczyć bez oddzielających nas barierek.
Piotr Rogucki: Mnie również. Niestety, nie zawsze w życiu da się spotkać ze wszystkimi.


Łzw: A zdarza się jeszcze tak, że to Ty stoisz po tej drugiej stronie barierki?
Piotr: No pewnie!


Łzw: To jaki był ostatni koncert, w którym uczestniczyłeś jako widz?
Piotr: Ja zazwyczaj chodzę na festiwale. W tym roku niestety nie miałem na to zbyt dużo czasu. Będąc nie tak dawno na trasie w Anglii, wyszliśmy sobie z chłopakami na dwóch naszych koncertach, żeby posłuchać supportów, które notabene były momentami bardzo fajne. Skończyło się tak, że wszyscy nagle zaczęli do nas podchodzić, żeby robić sobie zdjęcia, więc musieliśmy szybko wracać za kulisy. Generalnie, jeżdżę często na Open’era. Byłem na kilku koncertach w zeszłym roku, bo w tym niestety, a w zasadzie stety, urodziło mi się drugie dziecko…


Łzw: Gratulacje!
Piotr: Dzięki. No i wiesz jak jest, żona niekoniecznie była przychylna, żeby puszczać mnie na koncerty. Duży minus festiwali to też moja rozpoznawalna gęba. Stanie w tłumie zwykle kończy się podpisywaniem kartek z autografami zamiast słuchaniem muzyki. W zeszłym roku na Open’erze było ok, bo miałem fajną czapkę…


ŁzW: Czapkę niewidkę?
Piotr: Coś w tym stylu. Nie byłem wtedy jeszcze panem z Polsatu więc nie wszyscy mnie poznali. Muzycznie nie doznałem jakiegoś objawienia rok temu. Nic mnie tak naprawdę nie ruszyło. Żałuję, że nie byłem na koncercie, o którym wspominano, że był najlepszy, mianowicie występ Nicka Cave’a. Z innych rzeczy zaliczyłem jedynie rozczarowania, np. Kings of Leon – kompletna klapa, Blur też nie powaliło na kolana. Z tego co mi się spodobało, to koncert zespołu Crystal Fighters. Zabawne, bo ten występ był na pobocznej scenie, ale zwaliło na niego tyle osób, że przed tą mniejszą plenerową sceną stało więcej ludzi niż przed główną. Osobiście dla mnie było to niezłe doświadczenie, bo Crystal Fighters są świetni koncertowo.


ŁzW: To może przejdźmy do Waszych koncertów. Obchodzicie rocznicę „Pierwszego Wyjścia z Mroku”. Innowacją na obecnej trasie jest to, że gracie cały materiał z pierwszej płyty. Obserwując ze sceny, czy to jest dla fanów dodatkowy zastrzyk energii?
Piotr: Wiesz co, bardziej jest to zastrzyk lecytyny. W ludziach budzą się wspomnienia. Zauważyłem w przypadku trzech czy czterech koncertów, które już zagraliśmy, że przychodzą ludzie starsi, którzy pewnie wiążą z tą płytą jakieś chwile z przeszłości. To są nasi fani z tamtego okresu, którzy dziesięć lat temu byli jeszcze studentami. To jest bardzo fajne i miłe, że wciąż wszyscy zostają do końca koncertu. Być może dla tych ludzi jest to też szansa do odkrycia zespołu na nowo. Zauważyliśmy, że jest bardzo duży feedback dotyczący tej trasy koncertowej, czego się nie spodziewaliśmy. Co roku wymyślamy coś nowego, natomiast w chwilach kiedy nie mamy nowego materiału musimy kombinować. Rok temu akurat zdarzyła się piętnasta rocznica istnienia zespołu, teraz mamy dziesiątą rocznicę wydania pierwszego albumu. Okazało się, że wciąż jest spore zainteresowanie tymi utworami. Nie chcemy robić tak, żeby jeździć w kółko z tym samym materiałem, choć oczywiście w dużej części to, co gramy jest powtarzalne. Niestety, tak to funkcjonuje – jak nie masz nowego materiału, który wydajesz co rok, to nie masz nic nowego do pokazania. Możesz tylko zrobić koncert symfoniczny, akustyczny albo rocznicowy (śmiech).

ŁzW: Przygotowywałeś się jakoś specjalnie do tej trasy, np. pod względem kondycyjnym?
Piotr: W zasadzie kondycyjnie mógłbym przygotowywać się mniej niż do innych tras. Materiał jest ograny od lat i mniej wyczerpujący niż nasze kolejne płyty. Nie zmienia to faktu, że zawsze przygotowuję się kondycyjnie i ogólnie zawsze staram się być w dobrej formie. Nie pozwalam sobie na to, żeby źle się czuć w swoim ciele. Zawód, który wykonuję wymaga tego, żeby umieć swobodnie oddychać na scenie podczas długotrwałego wysiłku. Ćwiczę kiedy tylko mam na to czas.


ŁzW: Teraz może trochę powspominajmy. Pamiętasz jeszcze gdzie w Łodzi mieliście swoją pierwszą salę prób?
Piotr: Tak, pierwsze próby odbywały się w piwnicy u Dominika, na Smulsku. Ma tam domek jednorodzinny, nadal w tym samym miejscu. Odbyło się tam może kilka prób, bo następne mieliśmy już w fabryce Anilana. Tego okresu nie wspominam zbyt dobrze, bo okradli nas tam jakieś cztery razy ze sprzętu.


ŁzW: A pamiętasz jeszcze chwile kiedy nagrywaliście „PWZM”?
Piotr: Oczywiście, że pamiętam. Były to bardzo przykre chwile. Nagrywaliśmy większość materiału w Radiu Łódź. Jest z tym związana cała historia, którą mógłbym tak naprawdę opowiadać godzinami…


ŁzW: No tak, nie byliście zadowoleni z finalnego efektu.
Piotr: Wiesz, finalnego efektu w ogóle nie było dopóki go sami nie stworzyliśmy. Producent przestał od nas odbierać telefony, położył na nas lachę i kolokwialnie mówiąc stwierdził, że ma nas w dupie. Ze dwa razy udało nam się do niego dodzwonić, ale powiedział wtedy, że bolą go plecy i że ma małe dziecko. Z tego co pamiętam, budżet na płytę wynosił wtedy jakieś 40 tys. zł, z czego on wziął jakieś 23.


ŁzW: Faktycznie, niekoniecznie sprawiedliwie.
Piotr: To nie ma tak naprawdę znaczenia, czy sprawiedliwie. Byliśmy przekonani, że człowiek z takim nazwiskiem nas nie oszuka. 5 dni posiedział nad naszym materiałem, zabrał kasę i spierdolił do siebie, po czym zmiksował coś tam na ostatnią chwilę. Kiedy pojechałem do niego nagrać wokale, to chciał to zrobić w dwa dni. A ja miałem wtedy zapalenie krtani. Z tego, co nagrałem nie podobało mi się praktycznie nic, ale on mówił: „Jest zajebiście! Zaśpiewaj to oktawę niżej, ja to zmienię w autotunie.” Najlepsze jest to, że pojechałem do niego do Gdańska i nie miałem nawet gdzie spać. Nie miałem kasy na nocleg, o hotelach wtedy nawet nie marzyłem. Wytwórnia w ogóle się nie zainteresowała, że jadę nagrać wokale. Radio Gdańsk, w którym nagrywałem, też nie załatwiło żadnego noclegu. Zmęczony po całym dniu pracy, z bolącym gardłem, znalazłem sobie schronisko młodzieżowe przy stoczni. Spałem z dwunastoma osobami w pokoju. A następnego dnia znowu nagrywałem.


ŁzW: I co się stało z tymi nagraniami?
Piotr: Wszystko wywaliliśmy do śmieci i nagraliśmy od początku, u Dominika Witczaka w domu. Tym razem mieliśmy dla siebie całe piętro, więc było dość luksusowo.


ŁzW: Czyli dopiero wtedy Wam wyszło.
Piotr: Niby tak, ale ja nie byłem zadowolony. Wszystko było robione na szybko. Nagrywaliśmy całość przez 4 dni, przez skarpetkę założoną na mikrofon, na zasadzie pop-filtra.


ŁzW: Myślisz, że byłoby dobrym pomysłem po latach zrobić remastering tej płyty albo zrealizować ją od początku?
Piotr: Nie wydaje mi się, żeby było to potrzebne. Jeśli już, to tylko w języku angielskim. Przede wszystkim nie byłby to materiał stricte dla Polaków. Bardziej polegałoby to na wzmacnianiu naszych działań poza krajem.


ŁzW: Patrząc z perspektywy czasu, „PWZM” jest płytą ponadczasową, która nie ulega wszelkim modom i trendom w muzyce?
Piotr: Nie zastanawiałem się nad tym. To jest płyta, która w okresie tworzenia jej była dla nas ważna, ale nie najważniejsza. Tak naprawdę to zbieranina z ponad pięciu lat pracy, więc nie mogę powiedzieć, że wraz z jej wydaniem narodził się zespół Coma. Długo na to czekaliśmy. Pamiętam, że zaraz po wydaniu „PWZM” poziom emocji u mnie wynosił zero. Okupiliśmy to zbyt dużym ciężarem, harówką i brzydkimi sytuacjami, które nas spotkały. Miałem w dupie to, co się dalej wydarzy (śmiech). Jak dla mnie, zespół mógłby w tamtej chwili przestać istnieć. Osiągnąłem całkiem spory poziom marazmu. Podobne odczucie miałem drugi raz w życiu kiedy dostałem się do szkoły teatralnej. Starałem się przez 5 lat i wreszcie zadzwonili z Krakowa… Byłem tym wszystkim tak wykończony, że wszystko jedno czy miałem się tam uczyć, czy nie. Pamiętam, że od tego momentu zaczęła się też prawdziwa praca naszego zespołu.


ŁzW: I ruszyliście pełną parą.
Piotr: Nie do końca. U nas nigdy nie było tak, że coś po prostu „ruszyło”. Do wszystkiego dochodziliśmy małymi kroczkami. Weźmy choćby naszą pierwszą trasę koncertową. Musieliśmy do niej sporo dopłacić. Zajebiście było, kiedy dostawaliśmy skrzynkę piwa jako wynagrodzenie za koncert. Co krok trafialiśmy na oszustów. Pamiętam, że za jeden koncert w Gdyni zarobiliśmy kiedyś 600zł, podczas gdy sam transport wyniósł nas 900zł (śmiech)!


ŁzW: No tak, opłacalne życie muzyka w Polsce…
Piotr: Racja, wtedy nie było zbyt opłacalne. Teraz na szczęście funkcjonuje to dla nas inaczej. Jeżeli chodzi o kwestie finansowe, patrząc z perspektywy zespołu, który tak naprawdę zapełnia sale w Polsce od powiedzmy 3-4 lat, współczuję tym, którzy nie zapełniają. Życie finansowe nawet najlepszego muzyka w tym kraju skończy się jakieś trzy miesiące po tym, jak przestanie jeździć w trasy koncertowe. I ta sytuacja mnie osobiście boli. Ja mam trochę inne perspektywy – mogę grać w filmach, w teatrze, bawić się w Polsacie. Chłopaki z Comy też robią coś dodatkowo. Dominik produkuje, bawi się w hip-hop, robi muzę do reklamówek, Adam daje lekcje gry na perkusji… Nie jest tak, że utrzymując się tylko z muzyki, moglibyśmy w wieku 50 lat powiedzieć: „Idę na emeryturę”. Mimo tego, że jesteśmy uznawani za jeden z najpopularniejszych zespołów rockowych w Polsce, albo za „radzący sobie”, czyli zapełniający sale.


ŁzW: Czyli nie zawsze sprawdza się powiedzenie, że praca popłaca.
Piotr: Niestety, nie zawsze jest tak, że możesz mieć spokój dzięki pracy w Polsce, nawet na najwyższym poziomie pracy. Weźmy choćby prawnika robiącego w zawodzie na najwyższym stopniu z możliwych, tak jak to jest obecnie u nas. Prawnik jest w stanie zagwarantować sobie spokojną przyszłość, muzyk nie. Myślisz, że np. Perfect z przyjemnością odwala koncerty po Skierniewicach i Parzęczewach?


ŁzW: Właśnie do tego zmierzałem. Z tego co mówisz wynika, że nawet legendy jak właśnie Perfect albo Budka Suflera grają nie dlatego, że chcą, ale że zwyczajnie muszą…
Piotr: Dlatego, że muszą jakoś zabezpieczyć swoją przyszłość. Emerytury raczej nie dostaną, bo nigdy nie płacili składek na ZUS.


ŁzW: A myślisz, że Coma też będzie musiała grać tak długo?
Piotr: Mam nadzieję, że nie. Nie wyobrażam sobie siebie śpiewającego „Deszczową Piosenkę” w wieku 60 lat. Poza tym, upadłby wtedy pewien mit. „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Tylko czasami jest to niemożliwe. Zbudowałeś sobie kiedyś wielką chatę, to teraz musisz za nią co miesiąc płacić. Cóż, takie życie… Ja na pewno będę czynny zawodowo dopóki nie umrę. Nie wiem jeszcze w jaki sposób. Nie wiem też, czy kontynuacja Comy aż do śmierci to dobry pomysł. Chociaż Stonesom to nie wyszło na złe, ale oni są jedyni w swoim rodzaju. Jest jeszcze Ozzy Osbourne, ale to już raczej granie godne pożałowania (śmiech).

ŁzW: A gdyby przyszedł taki moment, że z Comą mówicie pas, co wtedy Piotr Rogucki robi ze swoim życiem?
Piotr: Wtedy na pewno grałbym solowo, bo prezentuję tam zupełnie inny repertuar.


ŁzW: I nie myślałbyś o całkowitym porzuceniu muzyki?
Piotr: Raczej nie. Niby zawsze mam w zanadrzu aktorstwo. Muzyka pewnie nie byłaby wtedy dominująca. Wiesz, mimo wszystko jest to nieodłączny element formy, którą posługuję się z niezłą sprawnością. Trudno powiedzieć obecnie jak miałoby to wyglądać. Muzyka na pewno tak, ale nie jestem pewien czy nadal na scenie.


ŁzW: Wróćmy jeszcze do Comy. Powiedziałeś, że jesteście zespołem „radzącym sobie”. Uważasz, że w Polsce osiągnęliście już wszystko?
Piotr: Tak, wszystko. I nie mówię tego dlatego, że jestem zarozumiały. Osiągnęliśmy wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Zrealizowaliśmy nasze marzenia. Spełniły się, bo na nie zapracowaliśmy. Chcieliśmy dostać Fryderyka, dostaliśmy. Teraz nawet gdybyśmy dostali po raz kolejny, to nie zrobiłoby to na nas wielkiego wrażenia, bo nie leży to już w sferze naszych marzeń. Mamy inne cele – bardziej artystyczne, niż techniczne. Chcieliśmy grać w największych klubach rockowych w Polsce i gramy. O Spodku nie marzymy, bo jest tam zajebiście słaby dźwięk. Wolimy mimo wszystko koncerty kameralne. Jeśli mówimy o dużych, to tylko plenerowe.


ŁzW: Nie dziwię się. Koncert kameralny to zawsze lepszy kontakt z publiką.
Piotr: No jasne! Zdecydowanie inny rodzaj energii. Ludzie naładowują cię ogromną mocą. Poza tym, możesz wyciągnąć rękę i przybić piątkę. To już nie te czasy, kiedy się skakało ze sceny i pływało po ramionach, bo większość patrzyłaby na ciebie jak na idiotę.


ŁzW: Nie do końca. Tydzień temu byłem w Wytwórni na Kulcie i Kazik skoczył.
Piotr: No dobra, ale zauważ, że publiczność coraz rzadziej to robi. Kiedyś nie było utworu, żeby obyło się bez crowd surfingu. Zdarzają się oczywiście ludzie, którzy myślą, że kiedy skoczą ze sceny, to zostaną przyjęci w ramiona innych, natomiast spadają boleśnie na ziemię, bo publika się zwyczajnie rozstępuje (śmiech). Byłem parę razy świadkiem takich historii.


ŁzW: Mam nadzieję, że Tobie się to nie zdarzyło…
Piotr: Mnie nie, ale Kobezowi tak (gitarzysta Comy). Skoczył w grupę młodszych dziewczyn, ale one stwierdziły, że nie będą go łapać (śmiech). Poturbował sobie wtedy rękę i złamał gitarę. Od tej pory już nie skacze.


ŁzW: Piotr, co dalej z Comą? Będzie nowa płyta?
Piotr: Tak, jest już prawie gotowa. Temat jest bardzo obszerny. To nie będzie zwykła płyta. Prawdopodobnie nasza kariera po jej wydaniu się skończy.


ŁzW: Aż strach pytać co to będzie.
Piotr: Nawet jakbyś zapytał, to i tak ci nie powiem, bo póki co, trudno to określić. Na pewno będzie to najważniejsza rzecz, jaka do tej pory powstała w naszej karierze, kwintesencja tego nad czym pracowałem.


ŁzW: Będziecie sporo kombinować?
Piotr: To już nawet nie jest kwestia kombinowania. To po prostu praca nad tematem, który założyliśmy dwa lata temu. Ja mam teksty skończone już od roku. Pracowałem nad nimi właśnie dwa lata. Muzyka i wszelkie szkice są już skończone. Teraz mamy czas, żeby je zaaranżować, pograć trochę na próbach, a potem wejść do studia i je nagrać. Przy materiale, który obecnie robimy, może to potrwać bardzo długo. Kto wie, może z półtora roku…


ŁzW: Ten materiał będzie czymś zupełnie odrębnym od tego, co robiliście do tej pory, czy jednak utrzymany w konwencji Comy, która gra zawsze mocno, rockowo?
Piotr: Myślę, że to będzie coś zupełnie innego.


ŁzW: Zapowiada się ciekawie. Wiesz jakie mogą być reakcje fanów…
Piotr: Takie same, jak po każdym albumie, czyli odwrócą się od nas dopóki się nie nawrócą (śmiech)! Tak było po „Czerwonym” albumie. Nie na darmo stwierdziliśmy, że wydamy coś takiego, co ich rozczaruje. Ja wiedziałem, że ten album nie zostanie dobrze przyjęty przez konserwatywne jądro naszych fanów.


ŁzW: Może to jest tak, że ludzi po prostu zawsze ciągnie do tego, co było najpierw?
Piotr: Nie, nieprawda. Ciągnie do tego, co było na początku tylko tych, którzy spotkali nas na początku. Natomiast ci, którzy poznali nas później, wiążą swoje emocje z kolejnymi albumami. To jest naturalne. Jeśli poznaję np. Pearl Jam od płyty „Ten” to jest ona dla mnie najważniejsza. Inni mówią, że Metallica skończyła się na „Kill’em All”, bo z tym albumem związali swoje najpierwsze i najważniejsze emocje. Trudno jest się zazwyczaj ludziom wyzwolić z tego, że jedynie muzyka i teksty z okresu ich młodości na nich działają. Niestety, w ten sposób reaguje jakieś 90% słuchaczy. Nieliczne grono jest w stanie się wyzwolić z tej emocjonalności, która bez wątpienia jest bardzo ważna, i zajrzeć w formę, w dzieło sztuki. Rock and roll jest bardzo emocjonalny, jestem w stanie to zrozumieć i wybaczyć ludziom, ale sądzę, że pierwszy album nie jest tak dobry jak np. „Hipertrofia”, patrząc oczywiście z założenia formalnego.


ŁzW: Czysto technicznego?
Piotr: Czysto artystycznego. Dlatego np. „Czerwony” album jest tym, który lubię najbardziej w swoich założeniach formalnych i w realizacji pomysłu, który udało mi się zrobić w najwyższym formacie. Zależy jakie kto ma podejście i czego oczekuje. Zazwyczaj ludzie oczekują tego, z czym związane były ich największe emocje. Byłoby cudownie zakochiwać się tak samo jak za pierwszym razem. Niestety, to jest niemożliwe. My już nigdy nie damy tego, co było kiedyś. Tak samo Coma nie jest taka, jak parę lat temu, tak samo i nasi fani się zmienili. Nawet gdybyśmy zaproponowali coś podobnego, to ludzie nie umieliby tego tak samo odczuwać.

ŁzW: A zgodziłbyś się, że w muzyce najlepiej jest podchodzić do każdego wydawnictwa
odrębnie, odcinając się od wcześniejszych dokonań danego artysty?

Piotr: Tego nie wiem. Każdy ma odrębny styl eksploatacji swojej wrażliwości. Staram się nie generalizować w takich kwestiach. Być może ktoś się bardziej spełnia, kiedy się powtarza i posiada wypracowany styl, jak np. Bob Dylan. Nie wiem, czy w jego muzyce coś się zmieniło od pierwszego albumu.


ŁzW: Albo AC/DC, jadą od lat na utartych schematach…
Piotr: … i grają z powodzeniem całe życie. Wszystko zależy od tego, jaką drogę obierzesz i jakie wyznaczasz sobie plany. Dobrze jest nie przywiązywać się do niczego, bo i tak prędzej czy później spotka cię rozczarowanie. Co nie zmienia faktu, że rozczarowania są stymulujące i bardzo potrzebne w pracy artystycznej.


ŁzW: Piotr, dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Piotr: Dziękuję.