RECENZJE

Piotr Rogucki – J.P. Śliwa

Z najnowszej odsłony studyjnej Piotra Roguckiego powinni ucieszyć się wszyscy muzyczni odkrywcy. Artysta zaprezentował krążek składający się z kalejdoskopu dźwięków i zabawy formą na każdej z możliwych płaszczyzn. „J.P. Śliwa” to także udane przełknięcie gorzkiej pigułki w postaci złych doświadczeń z przeszłości i życiowych rozczarowań. I nawet jeśli sprawę potraktujemy jako czysty koncept twórczy, to jednak nie da się nie zauważyć, że płyta momentami dotyka intymnej strony samego autora. Solowa działalność Roguca od zawsze znacząco odbiegała od rockowej konwencji, którą wokalista z powodzeniem realizuje w Comie. Dopiero za sprawą trzeciego wydawnictwa poznajemy nieznany wcześniej poziom wrażliwości łódzkiego artysty, który od teraz powinien jawić się wszystkim poszukiwaczom jako Indiana Jones artyzmu. Z tą różnicą, że filmowy bohater do próby ratowania świata wykorzystywał heroiczną postawę i słynny bicz. Roguckiemu niezbędne są słowo i dźwięk, by ocalić zawieszone w próżni dusze.

Teaserem do zawartości płyty mianowany został utwór „Dobrze”, który jeszcze przed premierą ukazał się w sieci. Kompozycja porusza bogatym, elektronicznym instrumentarium, idealnie wpasowaną warstwą tekstową, a także emocjonalnym teledyskiem. Trudno o lepsze zaproszenie do świeżej odsłony Roguca. Oczywistym jest, że zaraz znajdą się malkontenci, którzy wytkną wokaliście powolnie następującą transformację z energicznego rockmana w podstarzałego hipstera. Jednak w tym hipsterstwie jest metoda, co słychać z każdym następującym utworem. Pozorna zabawa muzyką odbywa się na wielu płaszczyznach – od licznych pauz, dynamicznych zwrotów, czy niekonwencjonalnego budowania pojedynczego akordu. Niesłychanym zaskoczeniem jest barwny głos Klaudii Wieczorek, którą Rogucki dostrzegł po raz pierwszy jako juror talent show. Współgrające damsko-męskie wokale na otwierającym płytę „Vision of Sound” brzmią zmysłowo i poetycko. Kolejna po „Karmelove” udana zawodowa kooperacja wokalisty z przedstawicielką płci pięknej.


Jeśli w tym momencie nie jesteście wystarczająco zachęceni do sięgnięcia po płytę, to zwyczajnie ją sobie odpuśćcie. Opisywanie każdego utworu z osobna w przypadku „J.P. Śliwy” byłoby niewybaczalnym grzechem recenzenta i odarciem artysty z całej enigmatyczności, którą zawarł w kompozycjach. Nie chciałbym także, aby wyrobiona na podstawie tego tekstu opinia czytelnika wzięła górę nad pierwszym indywidualnym odsłuchem. Używam słowa pierwszym nie bez powodu, ponieważ by w pełni zrozumieć przekazywane nam treści należy kilkakrotnie i bez pośpiechu się nimi napawać.


„J.P. Śliwa” nie jest albumem zarezerwowanym dla słuchaczy definiujących muzykę tylko jako rozrywkę. Płyta jest niesamowicie złożona, z każdym kolejnym odsłuchem można doszukać się treści, które wcześniej miały prawo nam umknąć. Choć jestem przedstawicielem pokolenia urodzonego w latach 90. ubiegłego wieku, mogę jedynie docenić artystyczny koncept i wychwalać podążanie Roguca za nowoczesnym trendami. Domyślam się jednak, że dla osób 40+ materiał na krążku może być istnym ciosem w twarz i wywrotową weryfikacją niespełnionych marzeń. Pozostaje także rozważyć, czy stworzenie albumu było wystarczające dla samego autora do pełnego rozliczenia się z demonami przeszłości i młodzieńczym rozczarowaniem. Coś mi podpowiada, że wyśpiewane przez Piotra Roguckiego „dobrze będzie” ma o wiele bardziej pozytywny wydźwięk niż ta sama fraza w ustach nieudacznika Śliwy. Bo czym może martwić się artysta, którego dzieło właśnie stało się potwierdzeniem najwyższego kunsztu twórczego?