RECENZJE

Robert Plant – Lullaby and… The Ceaseless Roar

Jeśli nazywasz się Robert Plant i chcesz nagrać kolejną w swoim dorobku płytę, nie musisz obawiać się już niczego. W latach 70. stałeś się żywą legendą za sprawą rewolucyjnych dokonań z Led Zeppelin. Następnie rozpocząłeś karierę solową wydając dziewięć wszechstronnych gatunkowo albumów, na których eksplorowałeś brzmienia często zupełnie odmienne od rockowych czy blues-rockowych psychodeli, z którymi już (teoretycznie) zawsze będziesz kojarzony. I pomimo tych wielu artystycznych kombinacji oraz stawiania stóp na niepewnym gruncie, wszyscy nadal cię kochają i traktują jak muzycznego boga, z nadzieją czekając na kolejne studyjne objawienie. Zsyłając dziesiąty album „Lullaby and… The Ceaseless Roar” zadowalasz tak naprawdę wszystkich – wyznawców artystycznych podróży w nieznane oraz starych zeppelinowców afirmujących mocne granie, które już dawno minęło, ale do którego wciąż wraca się z niekłamaną przyjemnością. Thank you, Mr. Plant.


Po odezwie do głównego bohatera tej recenzji teraz chciałbym skierować kilka słów w stronę tych, którzy już na dobre przesiąkneli legendą Led Zeppelin. Moi drodzy! „Lullaby” to płyta, na której owszem, doświadczycie mocarnych brzmień i charakternych wokali, ale jednak utrzymanych w konwencji tego, co obecnie Plant chce wam przekazać. Jeśli słuchaliście poprzednich płyt Brytyjczyka, dobrze wiecie, że Robert solowo to zupełnie inna bajka, w której nie ma miejsca dla Page’a, Jonesa i Bohnama. Dziesiąte studyjne wydawnictwo odbiega od klasycznych, rockowych schematów. Daje się natomiast wciągnąć w stylistykę zaczerpniętą z gorących obszarów północnej Afryki oraz tego, co powszechnie rozumiemy jako muzykę europejską. Album ten jest także osobistą wycieczką Planta w jego kreatywność, innowacyjność i zaangażowanie w proces twórczy.

Gdyby stworzyć wykres, na którym umieścilibyśmy 11 punktów (kompozycji) połączonych spójną linią, na samym szczycie znalazłby się na pewno utwór „Rainbow”. Kawałek leżał gotowy do odsłuchu w sieci jeszcze na kilka tygodni przed ukazaniem się całej płyty i z miejsca porwał starych fanów Roberta, a także przyciągnął rzesze nowych. Nie powinno dziwić, że akurat ten numer promował wydawnictwo. Jest nastrojowy, gitara brzmi zdecydowanie nowocześnie, a podkład muzyczny ocieka charakternymi melodiami wyśpiewywanymi przez Planta. Gdzieś pośrodku umiejscowiłbym „Poor Howard”, który nawiązuje do oldschoolowych, muzycznych inspiracji wokalisty. Fani starej szkoły ucieszą się gdy powiem, że kawałek delikatnie krąży wokół odległych czasów „Led Zeppelin III”. O najsłabszych punktach nie będę pisał. Nie po to, żeby chronić piosenkarza, nic z tych rzeczy. Po prostu „Lullaby” słabych momentów nie posiada. Można by się ewentualnie przyczepić do akustycznego aranżu starego i dobrze znanego utworu „Little Maggie”, który odrobinę leniwie otwiera płytę w momencie, gdy na wejściu przydałoby się coś z większym jajem. A może po prostu narzekam, bo jest to jedyna nieautorska kompozycja na „Lullaby”…?


„Ta płyta to kalejdoskop dźwięków, kolorów i efekt wspaniałej przyjaźni” – czytamy z ust autora „Lullaby and… The Ceaseless Roar”. Słowa wypowiedziane przez Planta znajdują swoje odzwierciedlenie w muzyce. Artysta po raz kolejny nagrywa to, na co ma ochotę, oddając słuchaczom album naszpikowany poszukiwaniami gatunkowymi, przemyślany kompozycyjnie, bogaty lirycznie oraz instrumentalnie. Czy tyle wystarczy, aby zaspokoić nienasycone uszy dzisiejszych odbiorców muzyki? Mnie wystarczyło, dlatego po raz kolejny mówię: Thank you, Mr. Plant.