KONCERTY

Ron „Bumblefoot” Thal – Kraków – klub Lizard King

Ronald Jay Blumenthal znany szerzej jako Bumblefoot to człowiek orkiestra. Artysta rozpoznawany głównie jako obecny gitarzysta prowadzący w legendarnym Guns n’ Roses (lub jak niektórzy ironicznie mówią – Axl Rose Band), jest przykładem ciężko pracującego muzyka, który za każdym razem wie po co wychodzi na scenę. Nieważne, czy jest to ogromny rockowy festiwal, gotowy skupić w jednym miejscu blisko 100 tysięcy osób, czy też klub muzyczny Lizard King w Krakowie, który 7 stycznia br. odwiedziło raptem 150 fanów gitarowych brzmień. W obu przypadkach, nowojorska gwiazda traktuje każdego słuchacza na równi pokazując przy tym, że muzyka nie jest wyścigiem po sławę, lecz spoiwem łączącym ludzi, nie uznającym granic stylistycznych, narodowości, ani też barier językowych. Zapraszam do relacji z koncertu człowieka, dzięki któremu możemy śmiało mówić, że rock and roll zamiast umrzeć, przeżywa swoją drugą młodość.

Jako, że konwencja całej imprezy opierała się głównie na generowaniu gitarowych dźwięków, supportem wieczoru został młody zespół Disperse, powstały w grudniu 2007r. w Przeworsku. Czterej panowie w składzie: Rafał Biernacki (wokal), Jakub Żytecki (gitara), Wojciech Famielec (bas) oraz Maciej Dzik (perkusja), wykonują muzykę, która od czasu powstania Dream Theater zwykła być nazywana progresywną. I dokładnie tak rodzimi artyści brzmieli podczas swojego występu. W poszczególnych utworach słychać było wyraźnie te same patenty, które w swoich nagraniach stosują amerykańscy muzycy. I choć o Disperse mówi się od jakiegoś czasu, że są cudownym objawieniem na krajowej scenie metalowej, to jednak powtarzalność utworów i absolutna matematyczność grania spowodowała, że prawie godzinny set był dość nudny i ciągnął się jak flaki z olejem. Pewnie się mylę, ale zmęczony już po trzeciej kompozycji, odniosłem wrażenie, że każdy kolejny numer jest nawet w tej samej tonacji. Większość uwagi publiczności miał raczej skupić Kuba Żytecki, który jako gitarzysta musiał tego dnia dać z siebie więcej niż reszta zespołu. I choć technicznie facet wymiata, znów dało się słyszeć, że wykonuje muzykę w oparciu o gotowe patenty. Każda solówka, każdy tapping – wszystko brzmiało praktycznie tak samo. Dla młodego i bardzo zdolnego przy tym gitarzysty nie jest to zbyt dobry omen. O dziwo, to nie on, ale Maciej Dzik swoim perfekcyjnym uderzaniem w bębny nadał całemu koncertowi Disperse dynamicznego charakteru.

Na szczęście polskich fanów wciąż czekało niesamowite spotkanie z gitarzystą, którego nie sposób zaszufladkować, ani też wytknąć mu jakiekolwiek niedociągnięcia. Bez zbędnego gwiazdorzenia Ron pojawił się na scenie wraz z towarzyszącymi mu muzykami. Jako że był trochę ospały, zaczął klepać się po twarzy i wplatać zabawne komentarze, co oczywiście wywołało lawinę oklasków. Bez skrępowania rozpoczął rozgrzewkę, opierając luźno jedną nogę na odsłuchu i rozpoczynając konwersację z fanami znajdującymi się najbliżej sceny. Na żadnym z koncertów, w których brałem udział, nie spotkałem się nigdy z tak bezpośrednim podejściem gwiazdy wieczoru do publiczności. Kiedy Bumblefoot był już gotowy, Dennis Leeflang nabił rytm na bębnach i koncert rozpoczął się mocnym wejściem utworu “Abnormal”. Choć muzyka gitarowa, zwłaszcza instrumentalna, jest gatunkiem skupiającym dość wąskie grono odbiorców (często rozumiana jedynie przez innych muzyków), Ron wiedział jak poradzić sobie z tym fantem. Kompozycje takie jak “Real”, “Turn Around”, czy “Some Other Guy” to najzwyczajniej w świecie nowoczesny rock and roll, choć jak na Bumblefoot’a przystało, niesamowicie rozbudowany jeśli chodzi o gitarowe riffy oraz partie solowe.


Przy wykonaniu ostatniego z wspomnianych numerów perkusista Rona zdecydowanie przesadził z mocą i przebił pałeczką naciąg od werbla. Ponieważ bębenek ten jest podstawowym elementem zestawu perkusyjnego, wieczór nie mógł być kontynuowany. Gitarzysta zastanowił się przez chwilę, co by tu wykombinować – wymiana werbla zajmuje zwykle ładnych parę minut. Na szczęście jest on w końcu członkiem Guns n’ Roses, więc problemu z zabawieniem publiki zwyczajnie być nie mogło. Po nazwaniu 7 stycznia “dniem usterek technicznych”, Ron bez pomocy zespołu wydobył akordy rozpoczynające hit nad hitami “Don’t Cry”. Popisał się przy tym doskonałym wokalem, którego nawiasem mówiąc Axl Rose w obecnej kondycji mógłby mu pozazdrościć. Utwór w wersji quasi-akustycznej został przyjęty doskonale przez polskich fanów.


Kiedy awaria perkusji została usunięta, nadszedł czas na instrumentalne popisy. Utwór bestia, o przewrotnym tytule “Guitars Suck”, to charakteryzujące się oburęcznym tappingiem partie wykonywane w zawrotnym tempie, a następnie spowolniona, psychodeliczna solówka na gitarze bezprogowej. Bumblefoot poradził sobie z obydwoma, ponieważ posiadał dwugryfowy instrument, co z jednej strony utrudnia granie, natomiast pozwala na prezentowanie szalenie trudnych zagrywek technicznych. Komplementem do tej kompozycji była kolejna, znów o nieadekwatnej nazwie “Guitars still suck”. Tym razem Ron błysnął swoimi zdolnościami w wykonywaniu country (aby być bardziej precyzyjnym należałoby użyć sformułowania country-rock). Oba utwory są już kanonem w setliście koncertowej amerykańskiego artysty. Na szczęście muzyk uraczył nas jednym i drugim dając tym samym dowód, dlaczego powinien być nazywany jednym z najwybitniejszych gitarzystów naszych czasów.


Jeśli chodzi o covery, usłyszeliśmy także ciekawie zagrany fragment “Wasted Years” zespołu Iron Maiden, znów z bezbłędnym wokalem Rona. Kiedy ktoś potrafi dorównać skalą głosu Bruce’owi Dickinsonowi to wiedz, że coś się dzieje. Oczarowani niegitarowymi popisami Bumblefoot’a polscy fani bawili się w najlepsze przy utworze “Rockstar for a Day”, brzmiącym trochę jak tani, amerykański college rock. Jednak zagrany z jajem, polotem, a także uzupełniony gitarowymi smaczkami zadziałał zdecydowanie na korzyść całego występu. Z płyty “Normal” usłyszeliśmy jeszcze takie kawałki jak “Overloaded”, “Shadow”, “The Color of Justice” oraz “Life Inside Your Ass”. Kompozycje utrzymane przeważnie w klimacie rockandrollowym, czasem przybrudzonym punkowymi naleciałościami, mogłyby na pierwszy rzut oka nie wydawać się niczym nadzwyczajnym. Muzyczna jakość Bumblefoot’a jest jednak w zupełności taka jak on sam – niepozorna, nieśmiała, a przy tym posiadająca drugie dno, które sprawia, że słuchaczowi szczęka opada do samej ziemi. Kulminacyjnym punktem koncertu było wykonanie “Dash”. W trakcie solówki Ron spontanicznie zszedł ze sceny i rozpoczął spacer po Lizard Kingu wśród zgromadzonego tłumu, który wyraźnie ożywił się mogąc dotknąć gwiazdy, czy też pstryknąć sobie z nim selfie, gdy ten płynął palcami po gryfie. Niewyobrażalnym jest to, że Bumblefoot chodząc po klubie, grał przez blisko 15 minut pozwalając każdemu na znalezienie się blisko niego, a niektórym nawet na wspólne uderzanie w struny. W Krakowie miało miejsce apogeum rockowego szaleństwa, gdzie nie tylko główna gwiazda, ale wszyscy zgromadzeni byli wspólnymi wykonawcami.


Po powrocie Rona na scenę, rozpoczęło się bisowisko, na którym usłyszeliśmy dwa numery z repertuaru Guns n’ Roses. Pierwszym z nich był “I Used To Love Her” zagrany wyłącznie przez zespół. Z drugim natomiast wiąże się ciekawsza historia. Bumblefoot zaprosił kilkanaście losowo wybranych osób na scenę i zaproponował, by to oni zdecydowali o kolejnym utworze. Padło na legendarny hit “Sweet Child O’Mine”. Było to idealne zwieńczenie koncertu, który na pewno pozostanie w pamięci przybyłych na długi czas. Sam nigdy nie widziałem artysty robiącego podobny show. Wspólne zaśpiewanie jednego z najbardziej rozpoznawalnych rockowych utworów w historii muzyki oraz szalona, bezbłędnie zagrana solówka zakończyły występ Rona Bumblefoot’a w krakowskim Lizard Kingu.


Po koncercie artysta nie pożegnał się z fanami, lecz zaprosił wszystkich pod scenę, gdzie obiecał rozdawać autografy. Każda przybyła osoba miała możliwość zamienienia z nim paru słów, zrobienia sobie wspólnego zdjęcia, a także otrzymania oprócz autografu ciekawych rysunków, w których Bumblefoot jak widać, specjalizuje się. Przyjemnie jest widzieć, że gwiazda rocka, która grywa przed setkami tysięcy ludzi oraz podbija największe światowe stadiony nadal pozostaje zwykłym człowiekiem, który w bardzo bezpośredni sposób podchodzi do nowo poznanych osób i nie uważa się za kogoś stojącego ponad. Życzyłbym sobie na przyszłość spotykać tak ciepłych, sympatycznych i przyjaźnie nastawionych ludzi jak Ron Bumblefoot Thal, nie tylko na koncertach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *