RECENZJE

Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators – World On Fire

Od czasu rozpoczęcia solowej działalności, jedna z największych światowych ikon gitary równo co dwa lata raczy uszy swoich słuchaczy porcjami nowego materiału. I to nie byle jakiego materiału. We współpracy z etatowym wokalistą, Mylesem Kennedym, oraz Konspiratorami powstał trzeci studyjny album Slasha, który jest najbardziej złożonym, najdłuższym i zdecydowanie najlepszym krążkiem, jaki pan w cylindrze do tej pory nagrał. „World On Fire” jest także niezbitym dowodem na to, że będąc światowej klasy wirtuozem, można wciąż uczyć się czegoś nowego o swoim instrumencie, jeśli nie w kwestiach technicznych, to na pewno czysto kompozycyjnych.

O konwencji najnowszego wydawnictwa Slasha można powiedzieć tyle: to rozpędzony pociąg składający się z 17 wagonów (utworów), który, gnając na złamanie karku, zapewnia nam blisko półtorej godziny wycieczki po najciekawszych miejscach w oldschoolowym rockandrollowym graniu. Ex-gitarzysta Gunsów coraz lepiej rozumie się z Mylesem i resztą chłopaków, co sprawia, że materiał zarejestrowany na płycie jest zwarty i dynamiczny. Choć jest to album solowego artysty, wyraźnie słychać, że muzycy grający na „World On Fire” tworzą jednolity i dobrze zgrany zespół. W dzisiejszych czasach powstaje bardzo dużo płyt inspirowanych starą szkołą grania z lat 80., jednak styl Slasha jest całkowicie unikatowy i nie do podrobienia. Jeśli słuchaliście starego składu Gunsów, możecie mniej więcej nabrać wyobrażenia o tym, czego można się spodziewać. Wszechogarniające rockowe szaleństwo uderza do głowy precyzyjnie, dobitnie, i co najważniejsze, zupełnie niewymuszenie. W zasadzie wszystkie z nagranych kawałków to szybkie, około czterominutowe hard rockowe killery, które nie pozwalają na zaczerpnięcie oddechu w przerwach między nimi.


Niemniej, żeby nie brzmiało to aż tak przerażająco, „World On Fire” posiada także ballady. „Battleground” i wieńczące album „Unholy” tworzą idealną odskocznię od wariackiego tempa reszty albumu. Nie są to może hity na miarę tych popełnionych przez Slasha wspólnie z Gunsami, ale dają radę i można się przy nich nawet rozmarzyć. Bezprecedensowym wydarzeniem jest także fakt, że na krążku doszukamy się również instrumentalnej kompozycji „Safari Inn”, co może dziwić, ponieważ gitarzysta raczej nie jest kojarzony z obszarem gatunkowym, w którym brylują takie tuzy jak Joe Satriani, albo Steve Vai. Na tle całości, utwór ten wypada dość przyzwoicie, nie wychodzi przed szereg, ani też nie chowa się za plecami nasyconych ognistymi riffami numerów.


W „World On Fire” można niestety włożyć niewielką łyżkę dziegciu. Choć zagrane z jajem kompozycje porywają i nie da się im odmówić rockandrollowej mocy, to jednak cały krążek uległ znacznej kompresji w procesie produkcyjnym, przez co w pewnych momentach ciężko jest odseparować od siebie poszczególne instrumenty, które zlewają się w masywną ścianę dźwięku. Nie jest to jednak bardzo rażący błąd mogący jawnie zmęczyć słuchaczy, aczkolwiek element ten można było poprawić.


Recenzując pierwsze solowe wydawnictwo Slasha, pisałem, że artysta dokłada cegiełkę do fundamentów swojej wieloletniej muzycznej kariery. Tym razem muzyk stawia przynajmniej kilkumetrowy mur, którego nie zburzą nawet najwięksi hejterzy ex-gitarzysty Gunsów. Slash to klasa sama w sobie i nikogo nie powinno to dziwić.