RECENZJE

Steve Vai – Vai/Gash

Jeszcze do niedawna żyłem w przekonaniu, że gdyby ktoś pokazał mi dopiero co wypuszczony album, ale nagrany ponad trzy dekady wcześniej, w dodatku celowo o tym fakcie nie wspomniał, zwyczajnie nie uwierzyłbym, że da się to zrobić dobrze. Na pewno nie w to, że kompozycje utrzymane w tym tonie mogą brzmieć świeżo w 2023r. i będą w stanie nasycić takiego dźwiękowego malkontenta jak ja. Przecież to nie pierwszyzna, że obecnie nadal powstają albumy inspirowane barwnym okresem od wczesnych lat 70-tych do późnych 90-tych. Tymczasem 27 stycznia światło dzienne ujrzał zapis współpracy giganta gitary, Steve’a Vaia, z mniej znanym Johnem “Gashem” Sombrotto; kolaboracja z 1991r. sięgająca zapomnianych już, wydawałoby się, czasów. Czy jednak aż tak odległych?

Gdyby o Vaiu pomyśleć w kategoriach pozamuzycznych, nasuwa mi się widok szalonego naukowca, eksperymentalisty, dla którego nie istnieje pojęcie, że coś jest nie do zrobienia. Ten gość przez dziesięciolecia przesuwał granice w uprawianiu swojego rzemiosła chwytając się nierzadko zadań karkołomnych, do wykonania których inni znamienici przedstawiciele gitarowego grania nigdy nie znaleźliby w sobie wystarczającej odwagi. Tymczasem, najnowsza studyjna odsłona pozwala na stwierdzenie, że bóg gitary postanowił zstąpić na ziemię.

Szalenie cieszy mnie fakt, że Steve Vai posiada status artysty, który może nagrywać i realizować wydawnictwa, na które zwyczajnie ma ochotę. W przeciwnym razie moglibyśmy nigdy nie usłyszeć szerzej o Sombrotto, którego obecność na płycie wysuwa się na pierwszy plan. Czyż to nie kolejne przesunięcie granicy przez instrumentalistę? Vai, choć nadal prezentujący niezmiennie klasę w swoich sześciostrunowych (lub więcej) popisach, ustępuje miejsca tworząc niezwykle ambitne gitarowe tło dla głosu swojego zmarłego przyjaciela. Jak sam twierdzi, “Gash byłby najwybitniejszym rockowym wokalistą jakiego chcielibyście poznać”. Ciężko z tym polemizować wsłuchując się w każdą z kolejnych kompozycji. Gdyby nie tragiczny wypadek w 1998r. Sombrotto posiadał wszelkie predyspozycje by dziś zestawiać go na równi z takimi tuzami jak Robert Plant, David Lee Roth, czy John Fogherty. Może i nie ma na płycie odkrywania nieznanych lądów; album ostatecznie utrzymany jest w stylistyce, którą moglibyście usłyszeć wchodząc do pierwszego lepszego baru dla motocyklistów w Stanach Zjednoczonych, gdzieś w odległych latach 70-tych. Osiem kompozycji ociera się o klasycznie rockową spuściznę Hall of Fame. Od otwierającego krążek “In The Wind” do “Flowers Of Fire” symbiotycznie przeplatają się rasowe, tnące jak żyletki wokale z kompozycyjnymi ambicjami mistrza Vaia.

“Vai/Gash” to perfekcyjnie udany powrót do czasów młodości i inspiracji jednego z najwybitniejszych muzycznych umysłów naszej epoki. Odbieram też najnowsze wydawnictwo jako szalenie emocjonalny hołd dla Johna Sombrotto – wokalisty, o którym pewnie wielu z fanów Steve’a usłyszało po raz pierwszy dopiero podczas czytania tego tekstu, mimo że facet śpiewał już na “Sex & Religion” oraz “Fire Garden”. Jestem szalenie ciekaw, ile jeszcze takich zakurzonych perełek artysta trzyma w swojej szufladzie. Zwieńczając tę recenzję, wyobraźcie sobie i utrwalcie w głowie obraz Vaia mknącego na Harleyu w stronę zachodzącego słońca, odzianego w skóry i uśmiechającego się delikatnie pod nosem, gdy podczas wyprawy w nieznane towarzyszy mu głos swojego przyjaciela. Zabierzcie się z nim w tę podróż podczas odsłuchu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *