WYWIADY

The Neighbourhood – Możemy zdefiniować nas samych jako muzyków pracujących

Po sukcesie debiutanckiego albumu „I Love You”, młodzi muzycy z The Neighbourhood wyruszyli w trasę po Europie, zahaczając po raz pierwszy o Polskę występami w stołecznym Centralnym Basenie Artystycznym oraz na krakowskich Czyżynaliach. Z wokalistą zespołu Jessem Rutherfordem oraz gitarzystą Zachem Abelsem miałem przyjemność porozmawiać o nowym wydawnictwie, przepisie na sukces, a także o tym, co najciekawsze, najbardziej wartościowe i fundamentalne w ich twórczości.

Łysy z Wyrockiem: Chłopaki, jak wrażenia z trasy?
Zach Abels: Jest świetnie! Wszystko bardzo nam się podoba i jest dla nas zupełnie nowym doświadczeniem.
Jesse Rutherford: Ciągle odwiedzamy jakieś nowe miejsca, poznajemy nowe, nieznane przez nas wcześniej języki i używki (śmiech).


ŁzW: Skupmy się na Waszej pierwszej płycie. Czym różnił się proces nagrywania „I Love You” od rejestrowania poprzednich dwóch EPek („I’m sorry…” i „Thank You”)?
Zach: Wiesz, w zasadzie nagrywaliśmy nasz pierwszy album w tym samym studiu, gdzie zarejestrowaliśmy też obydwie EPki. Pracowaliśmy głównie z tymi samymi ludźmi co poprzednim razem. Ale to, co odróżniałoby „I Love You” od naszych wcześniejszych dokonań to fakt, że tym razem za produkcję odpowiadał Emile Haynie.
Jesse: I to było w Nowym Jorku. Fajnie więc było przenieść naszą energię z zachodniego wybrzeża w inne miejsce. Wiesz, plaża Santa Monica, złoty piasek, te kalifornijskie klimaty… Przerzuciliśmy to wszystko na wschód, co dla mnie miało znaczenie szczególne. Nasze inspiracje sięgają czasem muzyki hip-hopowej, jeszcze z czasów szkolnych. Wschodnie wybrzeże nadawało się więc idealnie, by tam wyprodukować nasz album, oddać ducha tego miejsca, poczuć klimat Nowego Jorku i całego otoczenia.


ŁzW: Co było głównym czynnikiem powodującym, że Wasze wcześniejsze nagrania „Female Robbery” oraz „Sweater Weather” znalazły się na pierwszym longplayu?
Jesse: Wiesz co, w sumie ciężko jednoznacznie stwierdzić, dlaczego tak się stało. Ustalanie tracklisty było dość dziwne. Na początku sugerowano nam, żeby zawrzeć wszystkie 5 utworów z EPki. W końcu wiele zespołów tak robi. My jednak pomyśleliśmy sobie: „Co takiego? To przecież śmieszne! W życiu tak nie zrobimy!” Mieliśmy zbyt dużo nowych piosenek, które domagały się tego, by je wypuścić. Wrzucenie na płytę nieznanego jeszcze materiału miało większy sens. A jeśli chodzi o „Sweater Weather”… Cóż, ta piosenka ma dla nas kolosalną wartość, jest znana. Niby mogliśmy nie dodawać jej do tracklisty, ale na pewno wtedy stracilibyśmy bardzo dużo.

ŁzW: W styczniu, Bryan Sammis opuścił zespół, by poświęcić się karierze solowej. Podjęliście więc współpracę z Brandonem Friedem. Jak ta sytuacja wpłynęła na Was jako w pełni uformowaną kapelę z nowym członkiem na pokładzie?
Jesse: Zacznijmy od tego, że nasz proces komponowania zawsze opierał się na mnie, Zachu i Jeremym.
Zach: W sumie, sami jesteśmy w stanie zagrać na perkusji, kiedy sytuacja tego wymaga.
Jesse: Nasza trójka jest odpowiedzialna za wszystko, co do tej pory napisaliśmy. Grając z Brandonem, na pewno brzmimy odrobinę inaczej. Prezentuje on odmienny styl od tego, w którym porusza się Bryan. Nie da się zaprzeczyć, że ma to wpływ na cały zespół, przede wszystkim w kwestiach technicznych i czysto muzycznych. Natomiast to, co się nie zmieniło, to wciąż to samo podejście do komponowania i styl, któremu jesteśmy wierni. To, że gramy z Brandonem jest najbardziej odczuwalne podczas koncertów. Wyczuwamy zupełnie inny rodzaj energii, będąc razem z nim na scenie. Myślę, że publiczność też to dostrzega. Tę inną aurę da się chyba wyczuć podświadomie, nie trzeba się na niej specjalnie skupiać.


ŁzW: „I Love You” okazał się sporym sukcesem. Zastanawiam się więc, czy sami uważacie się za docenionych muzyków?
Zach: Tak, na pewno w jakiś sposób odczuliśmy sukces płyty na nas samych. Ale mamy świadomość, że wciąż wiele wyzwań przed nami. Nadal trzeba ciężko pracować, by utrzymać optymalny poziom.
Jesse: Myślę, że możemy zdefiniować nas samych jako muzyków pracujących. To, co robimy traktujemy poważnie i szanujemy, jak każdy człowiek powinien szanować swoją pracę. Niby możemy pozwolić sobie na większy luz, bo nasza robota jest faktycznie dość nietypowa, nie mamy stałych godzin do wyrobienia, ale robiąc z Tobą ten wywiad jesteśmy przecież w pracy. Fakt, za wiele spraw odpowiadają nasi menadżerowie, nie jesteśmy w żaden sposób szefami sami dla siebie. Zobaczymy, może przyjdą czasy, że dorobimy się prywatnych asystentek (śmiech)!


ŁzW: Mówi się, że jesteście zespołem typowo koncertowym i na żywo wypadacie sto razy lepiej niż na płycie. Jak sądzicie, jaka jest na to recepta?
Zach: Chyba trzeba zacząć od tego, że grając na żywo występuje inny rodzaj kontrastu między zespołem, a publicznością. Dzielący nas dystans zostaje maksymalnie skrócony. Słuchanie naszej muzyki w domu przez głośniki odbywa się na zupełnie odwrotnych zasadach.
Jesse: Tak, to prawda. Bardzo przyjemnie jest dla muzyka usłyszeć, że wypada lepiej na koncertach, dzięki! A wiesz jak to jest z nagrywaniem… Zanosimy wszystkie nasze piosenki do studia, by potem powoli i z pełnym skupieniem stworzyć z nich coś, co będzie wymierne jakościowo i reprezentatywne. Kiedy gramy na żywo nie musimy o tym wszystkim myśleć. A to pozwala nam na lepszy i bardziej bezpośredni przekaz. Kiedy publiczność to czuje, wtedy jest naprawdę wspaniale. Myślę też, że czasem jest to kwestia specyfiki danej piosenki. Uważam, że w naszym repertuarze są zarówno takie numery, które zawsze będą brzmiały lepiej w wersji studyjnej, jak i takie, które mają większą moc na koncertach.


ŁzW: Zastanawialiście się kiedyś dlaczego „Sweater Weather” jest jak do tej pory Waszą najbardziej rozpoznawalną piosenką?
Jesse: No jasne, bardzo często o tym myśleliśmy. Wiesz, dla większości ludzi obracających się w przemyśle muzycznym jesteśmy jeszcze bardzo młodzi i niedoświadczeni. Musieliśmy wypełnić kontrakt płytowy przed rozpoczęciem grania prawdziwie profesjonalnych koncertów. Jednak to zwykli ludzie słuchający „Sweater Weather” są dowodem na to, że nasza twórczość jest w jakiś sposób wartościowa. U nas nie działa to na takiej zasadzie, że mówimy sobie: „Och, to oczywiste, że jesteśmy świetni! Wszystko, co do tej pory zrobiliśmy każe nam tak myśleć!” Aktualnie znajdujemy się w takim punkcie, że oczywiście czujemy niesamowitą presję ze strony fanów, którzy pokładają w nas nadzieję. Mamy jednak w sobie siłę, która każe nam wierzyć, że damy radę spełnić oczekiwania. „Sweater Weather” mieliśmy jeszcze przed wydaniem „I Love You”. W jakiś sposób udało nam się stworzyć coś magicznego. Sami nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć sobie, jak do tego doszło. Ten utwór już chyba zawsze będzie nas ekscytował.

ŁzW: Chciałbym teraz spytać Was o teledysk do „Lurk”, który według mnie jest fenomenalny i niesamowicie przewrotny. Czy za podłożeniem Waszej muzyki do choreografii słynnego łyżwiarza figurowego (występ Jewgienija Pluszczenko z 2001r.) kryje się jakaś szczególna historia?
Zach: Zaczęło się od tego, że kiedy zobaczyliśmy oryginalne wideo z jego występu, wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że jest niesamowite. Szczerze mówiąc, myślę, że w historii łyżwiarstwa figurowego to był jeden z najlepszych układów. Wpadliśmy więc na luźny pomysł, żeby sprawdzić, czy któraś z naszych piosenek będzie się do tego nadawać, a potem dosłownie zataić to nagranie w naszej twórczości (ang. „lurk” – przyczaić się, ukryć się).
Jesse: To po prostu było przeznaczenie!
Zach: Dokładnie. Pamiętam jak za pierwszym razem zaczęliśmy grać ten utwór do choreografii Pluszczenki i wszystko zaczęło się zgadzać. To była niesamowita chwila. Myślę, że to połączenie, które zrobiliśmy przeniosło zarówno jego występ, jak i naszą piosenkę w zupełnie inny wymiar.
Jesse: Na pewno wniosło też nową jakość do „Lurk”, której bez tego klipu by nie było. Ta piosenka przenosi bardzo ciekawe wibracje podobne do tych, które są zawarte w układzie Pluszczenki. Fakt, że zastosowane przez nas połączenie wyszło, dowodzi tylko tego, że ten utwór posiada bardzo dobry algorytm. Z drugiej strony, sporo w tym wszystkim sprzeczności. Słuchając piosenki powinieneś odczuwać zupełnie inny rodzaj emocji niż podczas oglądania teledysku. Dziwne, ale zarazem interesujące, nie sądzisz?

ŁzW: Nie da się zaprzeczyć. Bardzo interesuje mnie Wasza czarno-biała stylistyka i to, o co w niej tak naprawdę chodzi…
Jesse: Tak zupełnie szczerze, bez owijania w bawełnę i niepotrzebnych bzdur – tak działają nasze umysły. Co więcej, to jak postrzegamy nas samych i jak widzimy samych siebie nawzajem jest właśnie takie – czarno-białe. Lubimy łączyć bezpośrednie sposoby na życie, ale bez przesadnego zderzania ich ze sobą. Weźmy chociażby ludzi, którzy próbują łączyć muzykę klasycznie metalową z rapem. Taka formuła po prostu nie ma prawa brzmieć dobrze. Pomijając kwestię rockowej rytmiki z hip-hopem, czasem ludzie próbują dopasowywać do siebie coś, czego w żaden sposób nie można ze sobą połączyć. To trochę tak, jakbyś zjadł jedną rzecz, potem drugą, a następnie nie był w stanie tego strawić. My bierzemy się tylko za łączenie tego, co jest rzeczywiście osiągalne i ze sobą współgra, jak czarny z białym.


ŁzW: Wasze piosenki są przeważnie utrzymane w nostalgicznym, minorowym klimacie. Czy taka stylistyka jest tą, w której odnajdujecie się najlepiej?
Jesse: Myślę, że najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest zwyczajnie usłyszenie naszego brzmienia na żywo. Duża doza nostalgii na nagraniach z pierwszego albumu była praktycznie nieunikniona. Tak po prostu musiało być. Osobiście właśnie w taki melancholijny, nostalgiczny sposób często myślę o tym, co śpiewam, o historiach, które opowiadam, np. te o miłości.


ŁzW: Pozwolę sobie na małą dygresję. Muzyka alternatywna w dzisiejszych czasach staje się coraz bardziej popularna. Jak sądzicie, czy granica, która zwykle oddzielała alternatywę od popu zanika?
Jesse: Mamy nadzieję, że właśnie tak się dzieje. Taki zresztą jest cel naszej twórczości, pokazać, że brzmienia dotąd alternatywne mogą stać się jakimś wyznacznikiem. W sumie, zawsze muzyka pop mieściła się w ramach naszego ogólnie założonego targetu. Od dawna się nią interesujemy, inspirujemy się nią pisząc własne piosenki. To, co tworzymy, bardzo bezpośrednio odnosi się do dzisiejszej popkultury, nie jest zarezerwowane tylko dla słuchaczy alternatywnego rocka. Wydaje mi się, że publiczność słuchająca typowej alternatywy jest paradoksalnie mniejsza niż była kiedyś. W stacjach radiowych dominują kapele albo popowe, albo rockowe. Alternatywni wykonawcy nadal nie są rozpoznawalni. Czasem myślę sobie, że przechodząc obok nieznajomego gościa w supermarkecie mogę nawet nie wiedzieć, że kiedyś przez przypadek natknąłem się gdzieś na jego muzykę. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku gdybym spotkał w tym samym miejscu Justina Biebera.
Zach: Trzeba też wziąć pod uwagę to, że czasy szybko się zmieniają i zespoły muzyczne nie funkcjonują już tak, jak to było chociażby kilkanaście lat temu. Kiedyś każdy człowiek w Los Angeles widząc Slasha wchodzącego do supermarketu dostałby zawału z podniecenia. Wszyscy wiedzieli kim ten człowiek dokładnie jest, w jakim zespole gra. Dzisiaj takie sytuacje nie wzbudzają już wielkiego zainteresowania, a to dlatego, że setki zespołów są na wyciągnięcie ręki, w każdym możliwym medium.
Jesse: Uważam, że obecnie jest wielu bardzo dobrych i utalentowanych muzyków wśród przedstawicieli alternatywnego rocka, pomimo tego, że większość słuchaczy może ich nie rozpoznawać. Problemem jest to, że nie ma aż tak dużo miejsca dla muzyki w popkulturze. Ludzie coraz rzadziej stają się prawdziwymi wyznawcami danego zespołu.


ŁzW: Jak podaje Wasza strona internetowa, obecna trasa koncertowa zakończy się 23 sierpnia. Udacie się wtedy na wakacje, czy macie już jakieś inne plany?
Zach: Najprawdopodobniej zaczniemy przedprodukcyjne sesje do naszego nowego albumu.
Jesse: Na razie jednak nie chcemy za dużo mówić na ten temat.


ŁzW: Dziękuję Wam bardzo za rozmowę.
Zach i Jesse: Dzięki!