KONCERTY

Tommy Emmanuel – Łódź – klub Wytwórnia

Na co mi wielkie muzyczne festiwale, gigantyczne sceny, bajeranckie wizualizacje, pirotechnika, wreszcie żywy, kilkuosobowy zespół skoro wystarczy jedynie sześć strun i kawałek rezonującego drewna żeby wprowadzić mnie w stan całkowitego osłupienia i niedowierzania? Listopadowy występ Tommy’ego Emmanuela w Łodzi to nie tylko gitarowe szaleństwo, ale także afirmacja kameralności. Wirtuozerska skromność w połączeniu z prawdziwym showmaństwem. Jeden człowiek, jeden instrument, jeden mikrofon, a na scenie pełniej niż na koncercie symfonicznym. Zapytacie, jak to możliwe? Czytajcie dalej.

Na rozgrzewkę przed występem mistrza zaserwowany został support w osobie Adama Palmy, czyli wybitnego przedstawiciela fingerstyle z naszego rodzimego kraju. Otworzył on niedzielny koncert ponad 20-minutowym setem, na który złożyły się zarówno autorskie kompozycje, jak i bluesowy standard z repertuaru Duane’a Eddy’ego, a także jeden z najbardziej rozpoznawalnych kawałków Hendrixa „Little Wing”. Ten ostatni, choć akordowo i melodycznie oczywiście przypominał oryginalną kompozycję, to jednak został wzbogacony o wirtuozerskie wariacje Palmy, co wzbudziło ogromny entuzjazm zgromadzonej w Wytwórni publiczności. Trudno o lepszy początek, skoro polski gitarzysta ma niemałe doświadczenie w otwieraniu koncertów nie tylko dla Tommy’ego Emmanuela, ale także dla takich gwiazd sześciostrunowego grania jak Albert Lee, Billy Wyman albo Jerry Donahue.


Po 10-minutowej przerwie i krótkiej konferansjerce na scenie pogasły wszystkie światła z wyjątkiem jednego, w którego blask wkroczyła gwiazda wieczoru. Już na wejściu trudno było nie zauważyć klasy jaką prezentuje wirtuoz z kraju kangurów. Ubrany w elegancką białą koszulę i gustowną marynarkę, z uśmiechem na ustach i w pełni wyluzowany stanął na samym środku sceny wygrywając, jakby od niechcenia, trudną balladę (naturalnie techniką fingerstyle). I dopiero wtedy tak naprawdę zaczęły się prawdziwe popisy. Na pierwszy ogień poszły jedne z najbardziej znanych kompozycji Tommy’ego, czyli klasyczna „Angelina” oraz inspirowany afrykańskimi brzmieniami „Mombasa”. Przyjęty bardzo żywiołowo przez łódzką publiczność, gitarzysta kierował w naszą stronę podziękowania, tłumacząc, że występy w Polsce nigdy nie są dla niego obojętne. Trudno doszukiwać się jakiejkolwiek sztuczności czy banału w słowach Emmanuela. Na stoliczku z przyborami takimi jak np. kapodaster, znalazła się także miniaturowa polsko-australijska flaga, którą gitarzysta co jakiś czas czule gładził. Miłość Tommy’ego do naszego kraju została odwzajemniona przez jednego z rozentuzjazmowanych fanów, który wybiegł przed pierwsze rzędy, aby wręczyć gitarzyście ogromne tekturowe serce z napisem „Tommy, we still love you”. Jestem pewien, że po takim przyjęciu mistrz będzie z jeszcze większą ochotą dawał koncerty w Polsce.


Wreszcie przyszedł czas na sam sos, czyli kawałki, w których Tommy pokazuje w stu procentach swój niesamowity techniczny warsztat. Znawcom twórczości Emmanuela nie trzeba przedstawiać takiego hitu jak „Guitar Boogie”. Utwór ten, utrzymany w prostej rockandrollowej konwencji za każdym razem zostaje wykonywany przez Tommy’ego w innej konfiguracji. I tak też było w Wytwórni. Miałem duże problemy, czy skupiać się bardziej na lewej, czy prawej ręce gitarzysty, które w mistrzowski sposób po prostu płynęły po gryfie. Ludzie siedzący obok mnie łapali się za głowę za każdym razem kiedy Tommy zmieniał prędkość albo sposób gry. Nie miało znaczenia czy łapał gryf od dołu, czy od góry. Przy tak ogromnych możliwościach technicznych Tommy za pomocą swojego instrumentu zwyczajnie zaklinał nas niczym węże cały czas sprawiając wrażenie, jakby granie na gitarze akustycznej techniką fingerstyle było jedną z najprostszych czynności na świecie. Podobnie było na piekielnie szybkim „The Tall Fiddler”, na którym mistrz postanowił udzielić zgromadzonym szybkiej lekcji jak poprawnie zagrać tę kompozycję. Krótkie gitarowe warsztaty sprawiły jednak, że chętniej wyrzuciłbym swój instrument za okno niż podjął się nauki tego skomplikowanego numeru. Jednym z najbardziej emocjonujących momentów tego wieczora był ten, w którym Tommy zapowiedział, że gra na gitarze nie polega tylko na szarpaniu strun. Jak można się było domyślić, muzyk zaprezentował nam prawdziwe drum solo, uderzając w pudło rezonansowe niczym w tam-tam, a także wybijając o mikrofon rytm przy użyciu perkusyjnej miotełki. I to wszystko w tempie uniemożliwiającym swobodną obserwację rąk artysty. Czyste szaleństwo!


Tommy Emmanuel to nie tylko wybitny gitarzysta, ale też całkiem utalentowany piosenkarz. Uraczył łódzką publiczność kilkoma balladami w stylu typowym dla amerykańskiego country. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie delikatna „I Still Can’t Say Goodbye”, opowiadająca o relacji ojca z synem, w którą artysta tchnął nieprawdopodobną dozę emocji. Spośród utworów posiadających tło fabularne usłyszeliśmy także „Lewis & Clarke”, czyli instrumentalną adaptację pierwszej amerykańskiej lądowej wyprawy na zachód. Trzeba Tommy’emu przyznać, że perfekcyjnie oddał za pomocą muzyki klimat zachodniej części Stanów Zjednoczonych, która jemu samemu kojarzy się z dolinami, kanionami i pięknymi górskimi krajobrazami.


Prawdziwym dopełnieniem gitarowego szaleństwa była końcówka koncertu i ponowne pojawienie się na scenie Adama Palmy, który „przejął stery” i wtórując mistrzowi, otworzył pierwsze takty do światowego standardu „Take The A Train”. Panowie naprzemiennie zamieniali się rolami gitary prowadzącej oraz rytmicznej, racząc nas improwizowanymi solówkami. Podobnie było na drugim wspólnie wykonanym „I Can’t Give You Anything But Love”, tym razem z repertuaru Django Reinhardta. Trzeba przyznać, że polski reprezentant fingerstyle godnie dorównywał Tommy’emu sprawiając, że popisowy duet nie został zdominowany przez jednego wykonawcę. Po bisowym wystąpieniu Emmanuela nastąpiło to, co nastąpić musiało. Brawa na stojąco, czyli najlepsze z możliwych podziękowań publiczności w stronę artysty. Maestro, wyraźnie poruszony, schodził ze sceny z tym samym, a może nawet większym uśmiechem na ustach, który towarzyszył mu już od początku występu.


Osobiście odbieram koncert w Wytwórni jednego z najlepszych gitarzystów akustycznych na świecie jako dowód na to, że Polacy nie gęsi i swój słuch mają. Choć Tommy Emmanuel to klasa sama w sobie i najwyższy kunszt artystyczny, to jednak wieść o jego koncercie w Polsce nie była specjalnie medialna. Mimo to, największy obecnie muzyczny klub w Łodzi został zapełniony po brzegi i nie było chyba osoby, która wyszłaby z choćby minimalnym uczuciem niedosytu. A to świadczy nie tylko o wysokiej jakości artysty, ale także o wysokiej kulturze muzycznej słuchaczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *